Trochę mroczni. Trochę zagubieni. Już po podstawówce, ale jeszcze przed ukończeniem studiów. Ubrani na czarno. Raczej smutni. Może nawet rozgniewani i zbuntowani. Nie chciałbym generalizować, ale chyba narysował mi się portret słuchaczy Skillet.
Sam zespół to też pewna pośrednia. Już nie dziadostwo, ale i jeszcze nie muzyka. Nie pop, ale na pewno nie rock. Pop-rock. Emo - przynajmniej wizerunkowo. Dużo uproszczeń i chwytliwych wspomagaczy robi z piosenek kapeli Cooperów produkt tworzony pod konkretnego odbiorcę. Nie jest to co prawda odbiorca dysponujący ukształtowanym muzycznym gustem, ale Skillet są w tworzeniu tego produktu profesjonalistami najwyższego rzędu. Nie jest to muzyka smakowita, ale wystarczająco chwytliwa by zainteresować młodzież lgnącą do prostych melodyjek z mocnym beatem. Jak Fall Out Boy albo Nickeblack - chociaż tym pierwszym udało się zaskarbić moją sympatię gdy wydali naprawdę fajny album "Save Rock and Roll". Niestety Skillet nie mają rozmachu Fall Out Boysów, choć speców od brzmienia porównywalnych.
Nie ma co się zresztą oszukiwać. Jest to rzecz w większej mierze wyprodukowana, niż autentycznie zagrana. Co chwila pojawiają się jakieś klawisze i elektronika, które dodają jeszcze więcej przaśności tym i tak lotnym dźwiękom. Całość jest dynamiczna i melodyjna, trochę hard rockowa, ale zdecydowanie mocniej popowa. Co numer to petarda. Umiejętności pisania chwytliwych melodii Johnowi Cooperowi odebrać nie można. Pierwszych pięć numerów to dosłownie rollercoaster - od cholery świecidełek, bajerków, rytmu, pastelu, waty cukrowej i wszelkiej maści kiczowatego paździerza. Później napięcie trochę siada, ale wciąż pojawiają się naelektryzowane numerki z potężnym bitem jak chociażby "Undefeated" czy emo-punkujący "Out of Hell".
Trochę spokojniej robi się przy ciekawym "Stars" - Skillet rezygnują z udawania zespołu rockowego i w tej popowej formie przestają być komicznie przerysowani. Tym bardziej, że prawdziwy hard rock grają przez niecałe 60 sekund na całym albumie (ostatnia, solidna minuta "The Resistance", gdzie pojawia się całkiem dobre solo). Potencjał ujawnia się też przy okazji świetnego, trochę w stylu indie, refrenu w "Lions", szkoda, że zwrotki są tak okropnie zmanierowane nastoletnią emfazą w stylu Biebera, że lepiej byłoby je w ogóle wyciąć.
Skillet ma swoich słuchaczy, w końcu "Unleashed" to już dziesiąty album bandu - jeśli ktoś nie trawi takiego grania, to powie, że trudno, że nie każdy musi być perfekcyjny. Ja stwierdzę, że w swoim gatunku to niezła płyta. Sam pewnie do niej kiedyś wrócę, żeby poskakać po łóżku. Rozbujana, tętniąca życiem, pędząca przed siebie, porządnie naelektryzowana, pełna przaśnych melodii i kiczowatych zagrywek, odpowiednio przerysowana, wręcz karykaturalna. Jak ktoś lubi to się nie zawiedzie. Jak wspomniałem: już nie dziadostwo, ale jeszcze nie muzyka, i Skillet są chyba w pełni świadomi tego co produkują. Przynajmniej mam taką nadzieję, bo w ludzi z natury wierzę.
Grzegorz Bryk