Zespół Clock Machine niejednokrotnie dał się poznać festiwalowej publiczności. Od wydania drugiego albumu "Love" coraz śmielej pojawia się na deskach scen krajowych klubów, choćby w roli supportu dla gigantów rocka - Airbourne.
Przyznam, że ich propozycja rockowego łojenia nie jest mi szczególnie bliska. Doceniam pomysł, zwłaszcza jeśli chodzi o bardziej funkujące fragmenty, czy lawirowanie na granicy rocka i subtelnej elektroniki, ale gdyby obedrzeć ten zespół z wokalu Igora Walaszka, cóż, z pewnością nie otrzymaliby swojej szansy.
Rzecz ma się podobnie w przypadku Terrific Sunday, którzy szturmem zdobywają kolejne lokaty w lineupach imprez, od stołecznych przeglądów aż po największe festiwale. Clock Machine to właśnie zespół tego typu, dla jednych zapychacz w rozpisce, dla innych coś z pogranicza ciekawostki i sporego zaskoczenia. Ten zespół brzmi, powala charyzmą, ale nie jest czymś super oryginalnym. Stąd wniosek, iż Clock Machine niczym Chemia walczy o każdego, kto kiedykolwiek miał do czynienia z rockiem. Zespołowi o krótszej nazwie pomaga dobre zaplecze, krakowski kwartet walczy w sposób bardziej naturalny, niewymuszony, grając, jak to się mówi, swoje. A jeśli mają się czym chwalić, to dealem z Universal, na który zapracowali pokaźną paletą nagród.
Wróćmy do albumu. Konfrontacja z "Love" w żadnym wypadku nie jest czasem straconym. Dla przeciętnego słuchacza Antyradia Clock Machine stanowić będzie żelazny punkt każdego dnia. Nieistotne czy będzie to pobudka przy "Dzikim planie" (to uuu-hu-hu nie może wyjść z głowy!) czy wieczorny chillout przy "Desire", krakowianie doskonale spełnią swoją rolę. Mało tego, single z tej płyty wyprzedzają w notowaniach nawet Green Day, wiec coś jest na rzeczy. Zakładam, że słuchacze - przynajmniej tym razem - nie tylko doceniają (albo kochają?) wokal Igora, co puls utworów, ten miejscami niemal taneczny rytm. W tym miejscu zgoda, Clock Machine jest super, ale kiedy dochodzi do stonowanej gry, ocieraniu się o blues, wracam do swoich obaw z recenzji sprzed dwóch lat, i nie chcę pisać, że to nadal zespół poszukujący. Druga płyta powinna świadczyć o czymś zgoła odmiennym, i gdyby była po polsku, nota była by znacznie wyższa.
We wstępie pisałem o szansie jaką niewątpliwie otrzymał Igor i jego koledzy. Nie byle jaką, bo grupa regularnie uświetnia występami duże eventy i co najistotniejsze - nie chełpi się swoimi dokonaniami. Panowie rozwijają się i liczę, że w końcu moje oczekiwania z czasu "Greatest Hits" zostaną spełnione. Muszą w końcu grać mocno, nie muszą szybko, nie muszą nawet spoglądać w stronę Royal Republic ani nagrywać w moim rodzinnym Ustroniu. Prawda?
Grzegorz Pindor