Kolejny, z całej już masy projektów muzycznych, w którego składzie przewija się nazwisko któregoś z muzyków Dream Theater. Tym razem Johna Myunga.
To zaangażowanie teatrowiczów nie powinno dziwić. W Teatrze Marzeń jest od dłuższego czasu tak duszno, kurzy się, a na dodatek pachnie nieświeżością, że każdy z tamtejszych pracowników na pewno marzy przede wszystkim o wakacjach, o zaczerpnięciu powietrza i ogólnie przewietrzeniu umysłu od kolejnej fali spranych już pomysłów. John Myung poszukał odskoczni w The Jelly Jam - supergrupie złożonej z nie mniejszych kozaków progresywnego metalu. Prócz Myunga w składzie znaleźli się gitarzysta i wokalista King's X, Ty Tabor oraz związany z grupami Winger i Dixie Dregs, perkusista Rod Morgenstein.
Można by się spodziewać ekwilibrystyki na gryfie w rytm połamanej, prog-metalowej stylistyki, ale The Jelly Jam tylko gościnnie sięgają po mocniejsze granie. Krążek przeplata numery proste (oparte na łatwych riffach) ze spokojnymi, wręcz kołysankowymi pościelówami. Panowie raz brzmią jakby chcieli być jak Blackfield ("Ghost Town"), by w innym miejscu dławić się klimatami Green Day, i o ile ekipę Billiego Joe Armstronga można lubić bądź nie, to The Jelly Jam w tej pop punkowej estetyce są po prostu pozbawionymi życia ramolami. Nawet wtedy, gdy w utworze pogrywa solidna melodia (a jest takich na płycie kilka), która przy drobnych korektach mogłaby polecieć w radiu, bądź jako podkład napisów młodzieżowego serialu, to piosenka sprawia wrażenie wymęczonej, przykrytej kocykiem zamuły. Trochę na siłę starano się osiągnąć progresywne brzmienie i wyszedł z tego Blackfield dla laików albo Steven Wilson, ale wyraźnie bez formy.
Ewidentnie chciano zrobić płytę łatwą, lekką i przyjemną, może wręcz banalnie prostą, ale jak przyszło co do czego, to najlepsze są fragmenty, gdzie rzeczywiście muzycy coś na tych instrumentach grają. "Mr. Man" to chyba najciekawsza rzecz na płycie, głównie dzięki świetnej solówce. Instrumentalna miniaturka "Permanent Hold" to niby nic takiego, ot perkusja i kilka dźwięków na basie, a mimo wszystko jest ciekawsza niż te pop punkowe potworki, którymi jak z rękawa sypią Myung i spółka. Cała reszta sprawia wrażenie utworów pisanych na kolanie, odrzutów z różnych sesji baraszkujących po rozmaitych stylistykach, ale z braku rzeczy ciekawszych nagranych i wydanych.
Nie żeby "Profit" było totalnie spartolone, rozchodzi się raczej o to, że jest to album bez charakteru, do przesłuchania i zapomnienia, bo i niewiele można z niego zapamiętać. Panowie chcieli wpompować w swoje piosenki trochę życia, ale coś poszło ewidentnie nie tak (stawiałbym na produkcję), bo tego życia w nich nie czuć. Przyznajmy jednak otwarcie, mimo tych wszystkich cierpkich słów rzuconych w kierunku nowego The Jelly Jam - ich "Profit" to wciąż płyta lepsza niż ostatnie szkaradztwa Dream Theater.
Grzegorz Bryk