Miłość
Gatunek: Rock i punk
Tomasz Budzyński i wydawnictwo WAM - to powinno mówić wiele i samo przez się. Siła rażenia tej pary jest w stanie powalić niejednego świeckiego oświeceniowca niczym prawym sierpowym Lennoxa Lewisa, a z ramienia ateisty - zupełnie kuriozalnie i niejako wbrew logice - przepędzić diabełka kuszącego nieprawymi podszeptami.
Dla bliżej niezorientowanych w branży wydawniczej: WAM, inaczej Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy, to oficyna specjalizująca się w we wszelkiej maści publikacjach skrajnie katolickich. Natomiast jeśli chodzi o Tomasza Budzyńskiego, to tereny już nam, słuchaczom gitarowego grania, nieco bliższe. Muzyk znany z występów chociażby w legendarnej Siekierze czy nie mniej słynnej Armii, w pewnym momencie egzystencji porzucił hulaszczy tryb życia i oddał się głoszeniu słowa bożego. Jak z przymrużeniem oka wspomina sam Budzyński: "(...) nie mogliśmy wytrzymać, gadaliśmy o Jezusie na prawo i lewo. Gazety prosiły nas o wywiady, a my w tych wywiadach: <<Chrystus, Chrystus, Chrystus!>>. Im opadały szczęki: czemu ci rockmani wciąż gadają o Jezusie?" (s.121). "Miłość" to w istocie dalsza część owego gadania o Jezusie, ale z ustalonym tematem przewodnim, którym jest - nomen omen - miłość właśnie. Budzyński rozmawia o niej z imiennikiem, Tomaszem Ponikło, książka ma więc charakter wywiadu, z aspiracjami do wywiadu-rzeki.
Rozczarowani będą wszyscy, którzy z omawianej publikacji chcieliby się dowiedzieć czegoś o działalności artystycznej Budzyńskiego, jego artystycznym życiorysie czy nawet ówczesnej kontrkulturze, którą artysta przecież współtworzył. O tym padają tu może dwa słowa, zupełnie mimochodem i bez znaczenia. Pierwsza część książki to doprawdy pochwały godna oda, albo może panegiryk Budzyńskiego na cześć żony, Natalii. Muzyk piękne rzeczy pisze o swojej połówce, tak piękne, że pewnie 99% kobiet mogłoby zapałać rumieńcem zazdrości wobec takiego rodzaju oddania i uwielbienia. Opisuje tu historię tego jak się poznali, zakochali i wciąż zakochują od nowa po dziś dzień. Druga część to opowieść jak to anarchista zmienił się w katechetę - przy czym nie ma tu najmniejszego ziarna pikanterii, wszystko jest na grzecznie i bez pieprzu, więc proszę sobie z głowy wybić zwariowane, plotkarskie i zdemoralizowane historie o narkotykach, seksie i rock'n'rollu. Trzecia część to zaś wspomniane "gadanie o Jezusie". Przy czym wszystkie części przenikają się i uzupełniają, tworząc wątek główny, czyli rozważania Budzyńskiego na temat miłości. Tomasz co rusz serwuję jakąś tyradę, karci filozoficznymi wywodami, dla dodania dramaturgii, powagi i doniosłości własnym słowom posiłkuje się jakimś cytatem z mniej lub bardziej znanego świętego, tudzież myślą biblijną, a tak jak powszechnie wiadomo, jest działem największego kalibru. Wychodzi z tego swego rodzaju monografia miłości oczami lidera Armii.
Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie jest to lektura tej miary co "O sztuce miłości" Ericha Fromma. Budzyński nie jest filozofem, a każda myśl przefiltrowana została przez katolickie dogmaty. Ostatecznie wyszedł z tego katechizm. Napisany z pasją, polotem i nerwem, ale wciąż katechizm. Oczywiście to, że ktoś reprezentuje myśl skrajnie katolicką samo w sobie nie może służyć za krytykę i nią najzwyczajniej nie jest - proszę spojrzeć na Kołakowskiego, Dostojewskiego czy Tischnera, kto śmiałby ich karcić? Ba, nawet Marek Piekarczyk w niedawnych "Zwierzeniach kontestatora" bardzo ładnie pisał o swojej wierze. Sęk w tym, że "Miłość" nie ma tego intelektualnego dystansu, dozy zdrowego rozsądku, stoickiego sposobu przekazywania myśli, naukowego drygu. Czyni to książkę lekko fanatyczną, skrajnie stronniczą i pod względem sposobu przekazywania światopoglądu niewiele różniąca się od broszurek rozdawanych przez świadków Jehowy. Z drugiej strony jest w tym jak Budzyński mówi pasja. Może nawet pierwiastek szaleństwa, który czytelnika uwodzi, pochłania niczym fala tsunami, wywołuje wypieki na policzkach, zaraża. Bo o miłości Budzyński w gruncie rzeczy opowiada pięknie, zajmująco i z szacunkiem. Ale czy rzeczywiście jakoś wyjątkowo mądrze?
Pytanie, czy lektura prócz tej gorączkowej chęci opowiadania o miłości, niesie ze sobą coś więcej? Frommem, co zostało zaznaczone, Budzyński nie jest. Jego sposób na problem miłości nie podparty jest filozoficzną czy nawet kulturową erudycją. Budzyński mówi o niej tak na własny rozum, z biblijnym filtrem. Pytanie na ile Budzyński może uchodzić za autorytet, bo w gruncie rzeczy "Miłość" to jednak nie autobiografia artysty, ale wyłącznie jego przemyślenia na temat tego zagadnienia. Kogo to interesuje? Ja, jako czytelnik raczej neutralny światopoglądowo, na pewno zachwyciłem się owym rozgorączkowanym style, rozpromieniłem się uśmiechem czytając o tym jak Budzyński podziwia żonę, ale pozostała część książki, ta rodem z katechezy, wypadła zupełnie nieprzekonująco, naiwnie i zbyt pod tezę. Premier nie znał odpowiedzi na pytanie: jak żyć? Budzyński wie aż za bardzo. A jako wprawny katecheta, niezwykle lubi się tą wiedzą dzielić. I niestety tu jest sens lektury pogrzebany, bo ciężko polecić ją komukolwiek, prócz fanom publikacji katechetycznych, których jest zresztą w Polsce wielu. Oni bardzo lubią czytać takie rzeczy i przytakiwać, jak to mądrze autor prawi, choć tak po prawdzie, gdy spojrzeć na to z dystansu, to prawi tak sobie.
Przy okazji, jako miłośnik książek ładnie wydanych, gratuluję ekipie łamaczy, składaczy, redaktorów i grafików (czyli całej świcie od technicznej roboty). Opracowanie graficzne "Miłości" aż prosi się o gromkie brawa. Książka wydana jest skromnie, ale pomysłowo. Krój czcionki, łamanie, a wreszcie nawet niecodzienny przecież brak justowania, sprawiają, że wygląda to świetnie! Całość wzbogacają charakterystyczne i interesujące reprodukcje obrazów Budzyńskiego.
Grzegorz Bryk