10 lat od rewelacyjnego debiutu australijskiej grupy, Andrew Stockdale próbuje wskrzesić przedwcześnie zarżnięte Wolfmother.
Debiutancki album, zatytułowany po prostu "Wolfmother", błyskawicznie wywindował zespół do rockandrollowej ekstraklasy. Spełnienie marzeń młodego pokolenia zasłuchanego w starych płytach Black Sabbath, Led Zeppelin czy Deep Purple oprócz sukcesu przyniosło olbrzymie oczekiwania, na które Australijczycy najwyraźniej nie byli gotowi. Po następcy "Wolfmother", "Cosmic Egg" Andrew Stockdale rozwiązał zespół i w zaciszu domowego studia w Byron Bay dokonał solowego debiutu. O ile marka zespołu była już rozpoznawalna, to solowa płyta jego lidera przeszła niezauważenie.
Już w trakcie trasy promującej "Keep Moving", frontman ogłosił reaktywację Wolfmother. Tak naprawdę w składzie "nowego" Wolfmother znaleźli się muzycy, którzy nagrywali ze Stockdalem jego solową płytę. Efektem był album "New Crown", nagrany po części w domowym studio frontmana, dokładnie tak jak płyta wydana pod własnym nazwiskiem. Niestety, bardzo dobry album został pogrzebany przez garażową produkcję. Powrót formacji został okupiony startem z niższej ligi. Skończył się czas vintage'owych produkcji. Nikt dziś nie chce słuchać niedoskonałych płyt na doskonałym sprzęcie. Nawet jeśli jest to celowy, artystyczny zabieg. Jakość słuchanej dzisiaj muzyki zmienia reguły gry. Tame Impala zrewolucjonizowało psychodelicznego rocka zamieniając beatlesowsko brzmiące gitary na wibrującą elektronikę. "New Crown" pozostawiło Wolfmother w tyle, pomimo że było znakomitą, być może nawet genialną płytą. Na zawsze jednak pozostanie najbardziej niedocenioną w dorobku australijskiego zespołu.
Andrew Stockdale postarał się wyciągnąć wnioski ze swoich błędów. "Victorious" nagrywał w Henson Recording Studios w Los Angeles pod okiem producenta Brendana O'Briena. Amerykanin umieścił wcześniej czternaście albumów na pierwszej pozycji listy Billboard Hot 200, a w studiu nagrywali najwięksi, poczynając od Johna Lennona, Rolling Stones i The Doors, poprzez Erica Claptona, The Police, Soundgarden czy Metallikę, a kończąc na hicie "We Are The World".
Nie zapomniano także o promocji nowego krążka. Jeszcze przed premierą płyty umożliwiono odsłuch aż czterech, spośród dziesięciu utworów. Nie było mowy, aby tym razem produkcja pozostała nie zauważona.
Otwierający album "The Love That You Give" to typowa dla Wolfmother kompozycja. Rozpędzone, spieszące się riffy, proste, ale z potężnym ładunkiem energii. Znamienny jest pogłos nałożony na wokal Stockdale'a, od którego utwór właściwie się zaczyna. Będzie on występować na płycie jeszcze wiele razy, co nie każdemu może przypaść do gustu.
Kolejny jest singlowy "Victorious", którego nazwę przyjął cały album. Budowa piosenki przypomina "Woman", największy hit zespołu. Obrazujący go teledysk utrzymany jest w stylistyce space westernu i przypomina "Knights of Cydonia" Muse lub nawet jeszcze bardziej absurdalnego "Gentleman Broncos". "She will be victorious / And won't get the battle loss / Always-a mysterious / Cause she will be victorious" śpiewa Stockdale o kosmicznej wojowniczce, ale nic jest w stanie zatrzeć wrażenia, że chodzi tutaj o oczekiwania względem nowej płyty. To przecież także jej nazwa. Przed trzecią zwrotką zespół gra przejście, przypominające psychodeliczne brzmienie drugiego albumu Wolmother. Tekst w tym miejscu potwierdza wcześniejsze przypuszczenia: "Don't you ever get tired and feel like giving up? Don't you ever feel like, like you've had enough? Don't you ever get tired of wondering what's wrong or right? Don't you ever get tired and feel like giving up?" Nie można nie lubić "Victorious", jeśli lubiło się "Wolfmother" i Cosmic Egg".
Jeszcze więcej energii bije z "Baroness", za sprawą świetnej perkusji, znakomicie komponującej się z mocnymi riffami i rytmicznymi klaskami. To prawdziwie stadionowy kawałek z tekstem kontrastującym z muzyką. "Tonight, tonight, tonight / Could you be my valentine?" - słodko i naiwnie pyta Andrew Stockdale. Głupiutkie, ale spróbujcie nie zaśpiewać razem z nim.
Uśmiech na twarzy wywołuje także tekst w "Pretty Peggy". "Roses are red / Violets are blue / I will take them all / and Give them to you", spokojnie, sielankowo, niepodobnie do siebie śpiewa Australijczyk. To moment na płycie, w którym zespół na chwilę zwalnia. Utwór jest pozbawiony vintage'owego ładunku, tak charakterystycznego dla brzmienia Wolfmother. Zamiast tego mamy piosenkę o bardzo współczesnym, indie folkowym brzmieniu. To nowe "Caroline", choć łagodny ton utrzymuje się tutaj przez cały utwór. Zwielokrotniony wokal w refrenie, tamburyn i kończące go łoo-łoo-łoo nadają mu bardzo radiowy charakter.
Najbardziej przekonuje mnie kompozycja "The Simple Life". Gitary są tutaj najcięższe, najgłośniejsze, a solo robi odpowiednie wrażenie. Refren jest poprzedzany znakomitym, budującym napięcie spowolnieniem. Obserwowałem zespół w mediach społecznościowych podczas powstawania płyty. Pamiętam zdjęcia Stockdale ze sklepu z gitarami, tryumfalnie oznajmiającego zakup nowego arsenału na potrzeby "Victorious". "The Simple Life" to utwór, jakiego oczekiwałem widząc lidera zespołu z nowym Gibsonem.
"Gypsy Caravan" jest najbardziej podobny do brzmienia poprzedniego albumu, choć nie łączy ich wiele. Wokal momentami przypomina Ozzy'ego z pierwszych płyt Black Sabbath, co dominowało na "New Crown". Piosenka została skomponowana wspólnie z Kramem z zespołu Spiderbait i nosiła roboczą nazwę "Behemoth". Po raz kolejny na "Victorious" Stockdale dumnie wyśpiewuje słowa, które dziwnie brzmią, "Won't you take me to the / To the gypsy caravan?". Jeden z najmocniejszych utworów na krążku z refrenem, który na pewno nie stanie się rockandrollowym hymnem.
Nowa produkcja Wolfmother nie przywróci mu utraconego statusu. Z całą pewnością album przypadnie jednak do gustu tym, którzy wyczekiwali nowej płyty. Zespół, który dotychczas chętnie sięgał po psychodeliczne brzmienia, na "Victorious" zdaje się nie zaprzątać tym naszych głów. Wszystkie utwory pędzą do samego końca, rzadko kiedy zatrzymując się w swoim zwariowanym świecie. To wciąż jest ten sam świat, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że wcześniej było w nim czegoś więcej.
Patryk Pesta