Nowy rok przynosi całą paletę hardcore’owych brzmień, i nie ukrywam, że zarówno w materii bardziej płaczliwej (Fjort) jak i brutalnej, a także utrzymanej w nieco topornej konwencji (Risk It) dzieje się sporo.
Za oceanem, daleko po zachodniej stronie wielkich Stanów Zjednoczonych, formacja Lionheart wkracza w 2016 rok z wykopem, dając swoim fanom bodaj najlepsze w swojej karierze dzieło, śmiało mogące konkurować z kolegami z Terror. Co więcej, gdy porównuję zeszłoroczny krążek Scotta Vogela i spółki z najnowszym opusem Kalifornijczyków, odnoszę wrażenie, iż batalię wygrywa mniej zasłużona dla gatunku ekipa.
"Love Don’t Live Here" cieszy ucho masywnością brzmienia, thrashowymi inklinacjami i groove porównywalnym do ostatniego longa nieodżałowanego Subzero, ale przede wszystkim, zaskakuje dojrzałością materiału. Wiem, że w przypadku mocno zmetalizowaznego newschoolowego hc to nie jest jakieś specjalne wyróżnienie, ale nawet w przypadku tak agresywnej muzyki, która nie wymaga specjalnych umiejętności, skomponowanie nagranie i ogranie tak pierwszorzędnego materiału jest sporym wyzwaniem, z którym na całym świecie radzi sobie niewielu.
Mało w tym wszystkim punka i nieokiełznanego szaleństwa, co poniekąd wymusza stanie po metalowej stronie barykady, ale Lionheart dzięki temu zyskuje. To zespół, który oczywiście Ameryki nie odkrywa, acz na tle tysięcy innych ekip, znacząco wyróżnia się autentycznością i bezkompromisowością (a dodajmy, że wokalnie więcej tu rapowego frazowania i wypluwania z siebie wulgarnych treści niż antysystemowego darcia japy). Panowie naprawdę nie muszą grać kwadratowo aby podobać się fanom hardcore’a. Możesz równie dobrze lubić Foundation co Breakdown, a Lionheart i tak przypadnie ci do gustu.
Czytelnicy mogą odnieść wrażenie, że czwarty album muzyków z Oakland wynoszę na gatunkowy piedestał, co więcej - sugerując, że już na starcie nowego roku mam swojego faworyta. Nic bardziej mylnego. Płyta ma niestety wady, które w natłoku bliźniaczo podobnych numerów, li tylko walących po pysku, wychodzą na jaw znacznie szybciej niż można się było spodziewać. Primo: brakuje tu luzu (wyjątek "Lock Jaw"). Ja wiem, że penera, napinka, i granie pod chamską publikę, ale gdzieś w tym wszystkim zamiast prężenia muskułów powinno znaleźć się miejsce na odpoczynek. Druga sprawa: panowie powinni raz na zawsze określić się, czy mosh to aby na pewno wszystko. No i gwóźdź do trumny, a zarazem broń dla dotychczasowych przeciwników takiego grania - breakdown goni breakdown. Nie pomagają ani melodyjne solówki ani łamanie rytmu. Stąd konkluzja, jeśli szukasz niezobowiązującego, mało inteligentnego i wybitnie koncertowego łojenia, Lionheart z pewnością będzie twoim tegorocznym faworytem. Dla bardziej wymagających, dobra wiadomość - rok dopiero się rozpoczął, a w katalogach większości liczących się wytwórni zaplanowano masę godnych uwagi premier.
Grzegorz "Chain" Pindor