Wydawało się, że to będzie jednorazowy strzał. Tymczasem odrodzone Skunk Anansie stabilizacją właśnie przeskoczyło pierwsze wcielenie zespołu.
Nie ukrywam - sądziłem, że szumnie ogłoszony w 2009 roku powrót brytyjskiej grupy będzie polegał na uporczywym grzaniu kotleta, co zresztą zapowiadała wydana na dzień dobry kompilacja "Smashes and Trashes". Tymczasem ekipa już rok później zaprezentowała światu nowy, naprawdę udany krążek "Wonderlustre". Później otrzymaliśmy od Skunk Anansie jeszcze dwa wydawnictwa: kolejny premierowy materiał "Black Traffic" oraz akustyczne koncertowe "Live in London". Nieźle, jak na kapelę ze skłonnością do rozpadu. Najnowszy krążek, "Anarchytecture" to potwierdzenie, że współczesne SA twardo stąpa po ziemi, dobrze bawi się w swoim gronie i wie czego chce.
Szósty album studyjny grupy przynosi nam 11 premierowych piosenek, trwających w sumie niecałe 40 minut. Skunk Anansie stawia na proste, krótkie kawałki, które mają łatwo wpadać w ucho i zbytnio nie absorbować uwagi słuchacza. Niesie to za sobą sporo konsekwencji, zarówno tych pozytywnych, jak i negatywnych.
Do plusów należy oczywiście zaliczyć przebojowość. Takie piosenki, jak "Love Someone Else", "Beuty Is Your Course" czy "Without You" to murowane koncertowe hity, typowe dla obecnego wcielenia zespołu. Szybkie, dynamiczne, może nawet zadziorne, subtelnie podszyte tu i ówdzie elektroniką.
Jednak na "Anarchytecture" brakuje dozy artyzmu, która zawsze gdzieś przewijała się przez twórczość Skunk Anansie. Ciekawy, niesztampowy jest tu praktycznie jeden kawałek, "We Are The Flames", a to z powodu introdukcji w postaci "Suckers!" oraz marszowych rytmów w zwrotkach. To trochę mało jak na ekipę, która - zawsze miałem takie wrażenie - chciała być czymś więcej, niż tylko dostarczycielem radiowych killerów.
Ale nie zamierzam bardzo narzekać. Słuchając najnowszej płyty kwartetu słyszę, że i czerpie niesamowitą przyjemność z komponowania. A skoro Skunk Anansie się cieszy, to i ja jestem wesół.
Jurek Gibadło