Nikogo nie muszę i nie zamierzam przekonywać o wyjątkowości islandzkiej sceny muzycznej. Kolejni artyści dołączający do grona firmowanego przez Mum, Sigur Ros, Gus Gus i wielu innych, tylko potwierdzają doskonałość tamtejszej muzyki.
Większość z najbardziej znanych artystów powtarza w wywiadach, że tak niesamowite rzeczy, jakie przychodzi im tworzyć, to najprawdopodobniej efekt dokuczliwego przesiadywania przez długi czas w ciemności. Nie sposób nie doszukać się w tym czynnika sprawczego generującego piękne a zarazem smutne melodie i jeśli o to chodzi, progresywni rockowcy z Agent Fresco są w tym absolutnie najlepsi.
Album opowiada o gniewie towarzyszącym wokaliście zespołu, który w ostatnich latach doświadczył wielu traumatycznych przeżyć, na które nie miał wpływu. Bezpośrednią przyczyną zatytułowania krążka "Destrier" był jednak przypadek pobicia, z którego dziś Arnon się naigrywa, jednakże zaznacza, że po tym wydarzeniu wcale nie było mu do śmiechu. Ten album ma więc w pewnym sensie pełnić rolę katharsis. Dziś ofiara napaści życzy swoim oprawcom odnalezienia spokoju; słuchaczom zaś radzi, aby potraktowali płytę jako remedium na własny gniew. Słusznie, bo historie nań zawarte i cały bogaty materiał muzyczny, pozwalają na znalezienie chwili pożądanego oddechu od przeciwności losu.
Islandzki kwartet wielokrotnie dał się poznać jako twór niezwykle plastyczny, cechujący się doskonałym wyczuciem obecnych trendów, poddanych psychodelicznym modyfikacjom. Panowie perfekcyjnie żonglują metalowym ciężarem, post-rockowym napięciem i niemal popową melodyką, dzięki czemu trafiają zarówno do serc fanów djentu i prog metalu, zwolenników off festiwalowej alternatywy jak i mniej uważnych słuchaczy, lubujących fenomenalne refreny i czytelną produkcję.
Wszystko to znajduje swoje odzwierciedlenie na "Destrier". Zatem, czy jest to album genialny, łączący środowiska i wnoszący nową jakość do gitarowego uniwersum? Odpowiedź brzmi: nie. Panowie najlepsze rzeczy mają jeszcze przed sobą, a drugi w karierze krążek kwartetu (w studio sekstetu), choć pełen nieszablonowych pomysłów, mnóstwa technicznych zagrywek i uzależniających motywów (klawisz z ultra hitu "Dark Water"), nie zaspokaja wszystkich potrzeb odbiorcy. Mimo wszystko brakuje tu drapieżności, którą cechują ich występy. Scena i studio w przypadku Agent Fresco, choć w jednym i drugim zapewniająca przyjemne doznania, znacząco się od siebie różnią. Dlatego tym wszystkim, dla których pięćdziesiąt minut z muzykami z Reykjaviku może wydawać się czasem spędzonym na słuchaniu mocno perspektywicznego zespołu, polecam wybrać się na gig, aby uznać, że jest stworzony do rzeczy wielkich.
Grzegorz "Chain" Pindor