Get up, Bryan! Weźże się, chłopie, ocknij, bo jeśli nawet najwięksi fani z irytacją mówią, że najnowszej płyty nie kupią, ba, że nie spodziewali się, że da się wydać coś gorszego od "11" sprzed siedmiu lat, to źle to świadczy. Bardzo źle.
Nie da się nie podzielać głosów rozczarowania, gdy dźwięki z "Get up" sączą się z głośników. Rzeczywiście to bodaj najgorsza z najsłabszych płyt Adamsa, a przecież miał Kanadyjczyk kilka takich muzycznych potworków na koncie. Kiedyś wołali na Bryana, że jest Brucem Springsteenem dla ubogich, ale wbrew tym cynicznym uwagom, zrobił bajeczną karierę. Dziś można uprawiać jeszcze brutalniejszą krytykę, ocierając się może nawet o słowny terroryzm, albo i mowę nienawiści, bo nowe kawałki Adamsa to już "Bryan Adams dla ubogich".
Zaczyna się wprawdzie nie najgorzej, bo od żwawego rockabilly "You Belong to Me", zrobionego w duchu coverów Beatlesów do filmu "Across the Universe" (do numeru nakręcono teledysk trącący parodią, gdzie wokół szczerzącego się bez opamiętania Adamsa, wije się młodziutka bruneta - wygląda to groteskowo). Drugi kawałek, również niezły rockowy "Go Down Rockin'" - typowy adamsowski średniaczek, który pewnie byłby lepszy, gdyby nie zamordowała go duszna produkcja, przestrzeni w tych dźwiękach nie ma. Na zakończenie optymistycznego oblicza "Get up" pojawia się "We Did It All", ballada z dolnej półki adamsowych pościelówek, ale wciąż w estetyce tego, za co Bryana się lubi. Później następuje cała plejada półproduktów w duchu rockabilly wymieszanych z marną kopią Beatlesów, country i dziadowskiego, gitarowego popu z odzysku. Miało być hucznie, stadionowo i radiowo, a wyszło jarmarcznie, może nawet festynowo, albo i weselnie, na pewno w stylu klawej potupajki z podrzędnej tancbudy gdzieś na pustkowiu.
Nowych utworów Bryan Adams na dwunastym albumie studyjnym (trzynastym, jeśli liczyć wypchany coverami "Tracks of My Years") oddał słuchaczom dziewięć. Łącznie to jakieś 25 minut premierowego materiału (tak, utwory mieszczą się w zawrotnym czasie 3 minut, a często trwają ledwo ponad 2). Do tego należy doliczyć cztery akustyczne wersje piosenek z wcześniejszej, elektrycznej części "Get up". Wychodzi 36 minut, z czego bez zażenowania słuchać da się naciągane 10. Niech te imponujące statystyki posłużą za obraz tego, co współcześnie dzieje się z Bryanem Adamsem. Nie żeby znowu od Kanadyjczyka oczekiwać jakichś cudów, lata świetności ma za sobą, a nigdy przecież nie był on jakimś wielkim kompozytorem. Ale co narobił przesiąkniętych kiczem i cukrem hitów, to jego. Do dziś nie ma sobie w tych produktach równych. Za to kochamy Bryana, takiego Bryana chcemy słuchać.
Tymczasem na "Get up" nie czuć, że to śpiewa Adams - nawet popisowa chrypka gra rolę gościnną. Odpowiedzialny za produkcję Jeff Lynne (lider Electric Light Orchestra) musiał nieźle się natrudzić, by zatuszować wszystko co charakterystyczne w twórczości kanadyjskiego wokalisty - prawdę powiedziawszy, już dawno nie słyszałem tak spartolonej produkcją płyty (nie dość, że nie ma Bryana, to muzyce brak przestrzeni, zupełnie jakby zamknięto ją w puszce sardynek).
W fatalnej formie jest Adams. Przed ukazaniem się albumu mówił: "Pod wieloma względami żałuję, że nie mogłem wydać takiego albumu 25 lat temu" - teraz już wiemy, że wygłaszał tę opinię z pozycji znokautowanego w pierwszej rundzie boksera. Leżącego nie powinno się kopać, taka niepisana zasada, ale ciężko o "Get up" mówić inaczej jak o artystycznej porażce albo wydawniczej pomyłce. Niepotrzebny album.
Grzegorz Bryk