Montage Of Heck: The Home Recordings
Gatunek: Rock i punk
"O zmarłych dobrze albo wcale". I na tym stwierdzeniu powinienem zakończyć recenzję pośmiertnej płyty Kurta Cobaina.
Przy okazji niedawnego koncertu Foo Fighters w Polsce, wielu moich znajomych kolejny raz podniosło temat: "czy lider Nirvany wielkim artystą był?". Przeciwnicy jego twórczości uparcie twierdzą, że to, co robił Cobain ze swoim zespołem to medialna wydmuszka, w dodatku nieprzyjemnie nagrana i źle zagrana. Owszem, oddająca ducha czasu, ale też nie mająca startu do innych dzieł z epoki, vide "Ten" Pearl Jam, "Dirt" Alice In Chains, czy "Badmotorfinger" Soundgarden.
Druga grupa, do której należę i ja, podkreśla kompozytorski geniusz Kurta. Może i nie był technicznie biegłym muzykiem. Być może jego wokal to koronny dowód na jego niedoskonałości. Ale jednak - facet pisał znakomite, ponadczasowe piosenki, mocno osadzone w duchu The Beatles. Nie musisz ich lubić. Niemniej powinieneś szanować, bowiem tacy autorzy rodzą się raz na milion przypadków.
Umówmy się jednak: geniusze nie mają patentu na nieomylność. Im też przytrafiają się nagrania - mówiąc oględnie - mniej udane. Tyle że wtedy zamykają je do szuflady z nadzieją, że nikt się o nich nigdy nie dowie. Niestety, Kurt niezbyt mądrze wybrał kobietę swojego życia, która jest nie dość, że łasa na kasę, to jeszcze niezbyt mądra. Postanowiła więc otworzyć ową szufladę, wywlec kasety na wierzch i uraczyć nas 70 minutami kakofonii. Cobain przewraca się w grobie.
No to może najpierw o plusach. "Montage Of Heck: The Home Recordings" można na upartego pochwalić za wartość historyczną, Usłyszymy tu chociażby pierwotne wersje "Been A Son" czy "Beans", a także cover "And I Love Her" The Beatles - ostateczne potwierdzenie, że niedaleko pada Cobain od Lennona i McCartneya.
I na tym plusy się kończą. Naprawdę nie mam siły opisywać kolejnych nagrań i tłumaczenia bezsensu ich wydania. To może ogólnie: brzmienie to katastrofa - jeśli słyszysz gitarę, prawdopodobnie nie uraczysz się wokalem Kurta. A gdy artysta włącza przester nieprzyjemny szum niszczy ci uszy i głośniki. Ja wiem - niby czego mógłbym spodziewać się po nagraniach na kasetę, które pewnie każdy muzyk ma na koncie? No, osobiście oczekiwałbym, że nikt nie wystawi ich na widok publiczny...
Piosenek jako takich mamy tu jak na lekarstwo. Większość materiału to Kurtowe zabawy z instrumentem ("Reverb Exoeriment" - na każdej próbie mojego zespołu gitarzyści robią to samo :P) tudzież coś w rodzaju skeczy - vide "1988 Capitol Lake Jam Commercial". Niezbyt śmiesznych dodajmy. Tu Cobain stroi gitarę, tam gra kilka akordów na krzyż, które być może kiedyś staną się piosenką, a może są po prostu rozgrzewką przed ćwiczeniem (o ile Kurt takowe praktykował). I tak przez kilkadziesiąt minut. Bez ładu i składu.
Nekrofilia - tak można w skrócie podsumować "Montage Of Heck". To, co dokonuje się w czasie odsłuchu tej płyty to gwałt nie tylko na naszych uszach, lecz także na pamięci o geniuszu Cobaina. Te nagrania absolutnie nie powinny ujrzeć światła dziennego.
Jurek Gibadło