Po niezbyt udanej płycie "Fear of a Unique Identity" sprzed trzech lat, Antimatter wraz z "The Judas Table" wraca do formy.
Jestem zdecydowanym zwolennikiem pierwszego, akustycznego (z triphopowymi odchyłami) okresu twórczości Antimatter, zwieńczonego świetnym "Planetary Confinement". Na jego następcy pojawiło się więcej rockowych struktur i elektrycznych rozwiązań, przez co "Leaving Eden", choć w sumie udany, brzmiał już inaczej i wraz z odejściem Duncana Pattersona otworzył nowy etap w twórczości zespołu, a właściwie jednoosobowego projektu Micka Mossa. Niestety, kolejny "Fear of a Unique Identity" okazał się zbyt wymęczony, monotonny i po prostu nudnawy, a dość zaskakujące, choć na szczęście raczej delikatne, wpływy gotyckiej stylistyki, nie okazały się udanym pomysłem.
Na tym tle, szósty już krążek Brytyjczyka prezentuje się znacznie lepiej. Moss zwrócił się ponownie w kierunku "Leaving Eden" i choć moim zdaniem "The Judas Table" mu nie dorównuje, wygląda na to, że Antimatter ponownie znalazł się na właściwej ścieżce i podąża nią pewnym krokiem. Już otwierający krążek "Black Eyed Man" to bardzo udana robota i doskonała wizytówka całego materiału, swoisty Antimatter w pigułce. Nie zabrakło tu charakterystycznego śpiewu Mossa, akustycznych brzmień, łagodnych smyczków, świetnie wpasowanej elektroniki, a wreszcie w drugiej części solowej partii elektrycznej gitary, zbliżającej zespół do progresywnego podwórka. Formę trzymają "Killer", ponownie dobrze wykorzystujący elektronikę, choć nieco irytujący wokalną manierą nadużywającego vibrato Mossa oraz chyba najmocniejszy na płycie "Can of Worms" z rockowym, niemal wykrzyczanym refrenem i kolejną solówką.
Do czasów, gdy Antimatter parał się głównie akustycznymi, melancholijnymi balladami nawiązują "Comrades", "Little Piggy", "Hole" i "Goodbye" jako żywo przypominające, że to zawsze była kapela dla smutasów. Jeszcze jednym mocnym punktem "The Judas Table" jest "Stillborn Empires" poprowadzony ładną melodią i zaskakujący niespodziewanym, całkiem udanym fragmentem, rozpoczętym kobiecym śpiewem rodem z gotyckiej szuflady. Są i momenty słabsze, jak "Integrity" oraz powielający pomysły, dłużący się utwór tytułowy, ale nie wpływają one znacząco na solidną całość.
"The Judas Table" to kolejny bardzo jesienny w klimacie album, który w ostatnim czasie wpada mi w ręce. Bardzo osobisty oraz, jak przystało na Antimatter atmosferyczny, wręcz ociekający smutkiem oraz unikalny - Mick Moss przez lata wypracował własny, charakterystyczny styl komponowania. Do tego fenomenalnie brzmiący, a także bardzo dobrze zinstrumentalizowany i zagrany, dzięki czemu ma szansę trafić do szerszego grona miłośników tego typu dźwięków. Nie jest to muzyka do codziennej kontemplacji, tym bardziej, że aż 56 minut depresyjnego grania może okazać się nadmiarem (nie)szczęścia, ale od czasu do czasu, w sprzyjających melancholii chwilach warto po niego sięgnąć.
Szymon Kubicki