Nie zawładnęli stadionami. Są bandem raczej klubowym, a nawet barowym - takim do piwa i orzeszków. To pewnie jedna z przyczyn, że nigdy nie zdobyli popularności Led Zeppelin czy Black Sabbath, stając się graczem drugoligowym.
Przełożyło się to na popularność, bo obecnie koncerty Nazareth przyciągają raczej siwowłose już pokolenie dzisiejszych 40/50-latków, dla którego zespół jest bezsprzecznie kultowy, a może i legendarny (zresztą ciężko nie być legendą mając w dyskografii takie albumy jak "Razamanaz" czy "Hair of The Dog" z nieśmiertelnym "Love Hurts"). Próżno tam szukać młodzieży. Nazareth to oczywiście absolutna klasyka hard rocka, ale raczej koneserska niż masowa, trochę jak Budgie. W przeciwieństwie do Zeppelinów i Sabbathów nie słucha ich każdy, ale najbardziej zainteresowani wiedzą co w trawie piszczy i gdzie można znaleźć najlepsze rock'n'rolle.
Mnie Szkoci kojarzą się przede wszystkim z czasami studenckimi, kiedy na dodatkowych, nieliczących się do żadnych średnich, prowadzonych późnym wieczorem, gdy uczelnia była już pusta, zajęciach z historii muzyki współczesnej, profesor puszczał na cały regulator oryginalne winyle między innymi pierwszych albumów Metalliki, Deep Purple czy wspomnianych Budgie, wzbudzając w wibracje wiekowe mury toruńskiego Collegium Maius. Nazareth też leciał, również album "No Mean City" (1979), który stał się prawie 35 lat później, w odnowionej nieco formie, coverem DVD "No Means of Escape". Na pytanie jak to się stało, że ten zespół, bez szlajania się po stadionach, zyskał sobie status grupy kultowej i po dziś dzień z powodzeniem koncertuje, profesor odpowiedział krótko: Dan McCafferty.
I coś w tym rzeczywiście było, bo trudno wyobrazić sobie Nazareth bez skrajnie charakterystycznego wokalu Dana McCafferty'ego. Bez Dana Nazareth by nie przetrwali i nie narozrabialiby tak jak swego czasu napsocili na hard rockowych scenach. Ogólnie ciężko wyobrazić sobie rocka bez Dana, bo to jeden z najbardziej ikonicznych wokalistów w historii gatunku. Gdyby ktoś inny zaśpiewał "Love Hurts", piosenka - jestem przekonany - nie zrobiłaby tak oszałamiającej kariery. Ze szczerym bólem serca przyjąłem więc wiadomość, że Dan McCafferty z powodów zdrowotnych odchodzi na muzyczną emeryturę. Samych zaś Nazareth z nowym wokalistą (wpierw był to Linton Osborne, później Carl Sentance) skreśliłem już na starcie, nawet ich nie słuchając. Aż do czasu ukazania się DVD "No Means of Escape".
Koncertówka została wydana właśnie po to, by pokazać, że wbrew głosom wieszczącym koniec bandu, zespół ma zamiar dalej z nowym wokalistą grać. Zagrał i choć było to ciężkie przeżycie, to wraz z każdym kolejnym numerem coraz bardziej mnie się "No Means of Escape" podobał. Oczywiście Linton Osborne nie jest McCaaferty'm, barwą przypomina nawet bardziej Briana Johnsona - dodajmy, że Osborne już z grupą nie gra, zastąpił go Carl Sentance. Band też nie ma tej muzycznej mocy, ale zagrane utwory bronią się same, ich melodyka i rock'n'rollowe korzenie miło łechtają. Ciężko jednak przechodzi przez usta, że to wciąż Nazareth. Jest to raczej cover band wspierany przez jednego oryginalnego członka grupy, basistę Peta Agnewa.
Pod względem scenicznym DVD nie prezentuje się okazale. Scena jest malutka, muzycy ściśnięci są na niej jak sardynki, ruch sceniczny praktycznie nie istnieje, a za jedyną dekorację robi płachta z nazwą grupy. Koncert jest statyczny i choć obraz to rzeczywiście żyleta, to ciężko się tu nad nim zachwycać, gdy na scenie dzieje się niewiele. Ot, Nazareth zagrali godzinny set z klasykami pokroju "Hair of the Dog", "Razamanaz", "Bad Bad Boy" czy "Love Hurts", by przedstawić Osborne'a. Bez większego entuzjazmu, ale wystarczająco profesjonalnie, by słuchacz mógł potupać nóżką i stwierdzić, że Nazareth kiedyś robili świetne utwory. Za ciekawy smakołyk może posłużyć dorzucony do DVD pięćdziesięciominutowy dokument "Made in Scotland" poświęcony historii zespołu - nie nadzwyczajny, typowy telewizyjniak z gadającym głowami, pozbawiony archiwalnych materiałów, a pomiędzy wywiadami pokazujący przygotowania do koncertu, ale z braku innego biograficznego dzieła, dobre i to.
Oczywiście to już koniec grupy Nazareth. Nie ma co ukrywać, że jest inaczej. Takie wydawnictwa jak "No Means of Escape" to w pewnym sensie przedłużanie agonii. Mój sentyment dla zespołu McCafferty'ego i Agnewa pozwolił mi wprawdzie sympatycznie spędzić czas, ale czułem się też jak na występie cover bandu. Wydawnictwo skierowane jest więc tylko dla maniaków, którzy chcieliby sprawdzić jak Nazareth sobie radzi bez McCafferty'ego. Gra dobrze, ale to już nie Nazareth.
Grzegorz Bryk