Choć od co najmniej dekady Killing Joke słabszych płyt po prostu nie nagrywa, nie spodziewałem się, że "Pylon" z takim impetem wtargnie do czołówki moich ulubionych albumów dobiegającego końca 2015 roku.
Trudno było wymarzyć sobie lepsze zwieńczenie nagrywanego w oryginalnym składzie płytowego tryptyku "Absolute Dissent" (2010) - "MMXII" (2012) - "Pylon". Bardzo podoba mi się zwrot w kierunku bardziej metalowych dźwięków, którego zespół dokonał mniej więcej w okolicach "Killing Joke" z 2003, później zaś rozwinął na kolejnej, zaskakująco mocnej i chyba przełomowej "Hosannas from the Basements of Hell". Jednak dopiero krążki wydawane później idealnie scementowały nowy styl zespołu, od tego momentu świetnie balansującego między metalową gwałtownością, industrialnym transem a niemal popową melodyką. Killing Joke do perfekcji opanował łączenie niezwykłej przebojowości z agresją, a forma zespołu rosła z każdym kolejnym albumem, o czym świadczył znakomity, lepszy od poprzednika "MMXII". Jego wizytówką był hipnotyczny i wciągający jak czarna dziura "Rapture", a pierwszy ujawniony reprezentant "Pylon", genialny "I Am The Virus", kontynuował podobny styl. Zapowiadał się wiec kolejny udany album i... okazało się, że tak jest w istocie.
Jaz Coleman najwyraźniej doszedł do tych samych wniosków, które swego czasu wyraził Leszek Miller w swym najsłynniejszym bon mocie o dobrze kończącym mężczyźnie. Jeśli coś zamykać (w tym przypadku płytową trylogię, bo przecież nie tak elegancko kwitnącą karierę), to z hukiem. "Pylon" to bowiem bardzo mocny, równy i zwarty album. Zdecydowanie nie tak monotonny (ale i przy okazji pozbawiony tej schizofreniczno-piekielnej nutki), jak "Hosannas" i nie aż tak eklektyczny jak "Absolute Dissent" i "MMXII", choć ewidentnie utrzymany w tym samym tonie. Właściwie nic tu słuchacza nie zaskakuje, za rogiem nie czai się kolejne wyciągnięte z kapelusza, urocze elektro w stylu "European Super State" czy słodkawy popowy przebój w rodzaju "In Cythera". I choć większość utworów nie jest tak mocna jak "I Am The Virus", tendencja Anglików do kompozycyjnego pluralizmu została tu zauważalnie okiełznana. Z bardzo dobrym rezultatem.
Na jednym biegunie mamy więc kawałki mocniejsze; poza przedostatnim "I Am The Virus", doskonałą robotę robi zamykający regularną edycję albumu "Into The Unknown", a w klimat krążka dobrze wprowadzają otwierający go "Autonomous Zone" i jego potężnie brzmiący następca "Dawn Of The Hive", jak zwykle urozmaicony melodyjnym refrenem. Metalowe zwrotki i melodyjne refreny to zresztą jeden ze znaków rozpoznawczych Killing Joke. Tym sposobem, środkowa łagodniejsza część płyty została spięta porządną, mocną klamrą. Nie znaczy to oczywiście, że to wszystko, co formacja ma na "Pylon" do zaoferowania. Znajdą się tu bowiem także popowe "Euphoria" i "Big Buzz", a także oparte na doskonałym, regularnym biciu perkusji "New Cold War", kolejny popis Paula Fergusona "New Jerusalem", jeden z moich faworytów, świetnie zaśpiewany i klimatyczny "War On Freedom", czy pędzący do przodu transowy "Delete".
Największą uwagę (nie tylko na koncertach) przykuwa zawsze szalony szaman Jaz Coleman, który niezmiennie pozostaje w świetnej dyspozycji wokalnej oraz bardzo dobrej, paranoiczno-schizofreniczno-apokaliptyczno-wojenno-spiskowej formie tekstowej ("No one believes in 9/11, steel-framed buildings don't fall in seconds..."). "Pylon" ma jednak również innych bohaterów. Myślę tu przede wszystkim o perkusiście Paulu Fergusonie, mistrzu trzymania - kiedy trzeba - regularnego, mechanicznego rytmu (bum-cyk-bum-cyk-bum-cyk w "War On Freedom"), który jednak, kiedy tylko może sobie na to pozwolić przemyca w muzyce mnóstwo dodatkowych smaczków. Przepadam za sposobem gry Fergusona i brzmieniem bębnów na "Pylon", w końcu to właśnie rytm jest w industrialu ekstremalnie ważny.
"Pylon" to znakomity materiał, z pewnością jeden z najlepszych albumów tego roku, ale też w dyskografii Killing Joke. Nie waham się tak twierdzić nie tylko dlatego, że nie przepadam za początkowym i środkowym okresem działalności zespołu. Do "Pylon" z pewnością będę wracać regularnie. Zdecydowanie polecam.
Szymon Kubicki