O wielkości Bon Jovi i ich znaczeniu w historii rocka nie trzeba przypominać. Zresztą, większość naszych czytelników zespół zna i mam nadzieję lubi, choć może niekoniecznie kocha, jak niżej podpisany.
Zaznaczam jednak, że recenzja "Burning Bridges" nie jest podyktowana szczerą sympatią od wielu lat, a w miarę trzeźwym osądem zespołu, który z gigantów gitarowej muzy, stał się miejscem dla popowych eksperymentów, zarazem przeobrażając się w quilty pleasure dla milionów słuchaczy niezorientowanych na ciężkie brzmienia.
Najnowszy krążek Amerykanów przynosi dawkę nośnych, łatwo wpadających w ucho piosenek, o lekkim tylko zabarwieniu hard’n’heavy, i wierzcie mi lub nie, ale w takiej formule, Bon Jovi sprawdza się znakomicie. Panowie nie muszą grać tak ciężko jak przed 20, 30 laty, aby nadal wprawić w osłupienie. Dzięki singlom takim jak "Saturday Night Game Me Sunday Morning" czy "I’m your Man", fani, a przede wszystkim sami muzycy, mogą spać spokojnie. Stadiony dalej będą śpiewać kolejne wersy utworów, a rozgłośnie radiowe z miejsca znajdą kolejne powerplaye. Jedyne, czego w tych numerach brakuje, to większej dynamiki. Bardziej dociekliwy słuchacz szybko dostrzeże podobne patenty i aranże, ale na dobrą sprawę nie chodzi o to, aby na siłę doszukiwać się niedociągnięć (za milion dolarów albo i więcej), a zwyczajnie cieszyć z kolejnych uzależniających hitów, cechujących się prostymi melodiami i jak zwykle fantastycznym głosem Jona Bon Jovi.
Grupa niespecjalnie eksploruje nowe terytoria. Przed nimi podobny mariaż uskuteczniły setki zespołów, acz przyznać trzeba, że polegały z kretesem, głównie z powodu braku charyzmy u lidera lub odpowiedniego brzmienia. W przypadku Bon Jovi najważniejsze elementy układanki pasują do siebie jak nigdzie indziej, a do wpadek z prawdziwego zdarzenia, choć mimo wszystko nie psujących odbioru płyty, należy utwór tytułowy, zaskakujący konwencją american/ country. Po co, dlaczego? To wiedzą sami muzycy i ich management. Zwłaszcza management.
Jest jeszcze jedna rzecz. "Burning Bridges" to zbiór utworów, które przez lata nie trafiły na poprzednie wydawnictwa zespołu. Niegdyś były szkicami, dziś zmieniły się pełnoprawne kompozycje, które mogą (choć nie muszą) znaleźć się w koncertowej setliście. Trudno w to uwierzyć, ale bez Richiego Sambory na pokładzie, Bon Jovi nadal brzmi dobrze. Nie pozostaje nic innego, jak czekać na kolejne koncerty w Europie i pełnoprawny, rock/metalowy album w przyszłym roku.
Grzegorz "Chain" Pindor