Ashes & Dust
Gatunek: Rock i punk
Od jakiegoś czasu docierały do mnie informacje, że Warren Haynes szykuje nowy solowy album, nawet gdzieś mi mignął tytuł wydawnictwa, ale nie przeszukiwałem internetu z wypiekami na twarzy w poszukiwaniu szczegółów.
Mam do niego bezgraniczne zaufanie i cierpliwie czekałem aż płyta pojawi się na rynku. Szczerze mówiąc, nie miałem żadnych oczekiwań, nie rozmyślałem nad tym, co też się na niej znajdzie, nie zastanawiałem się nawet, co ja chciałbym tam usłyszeć. Pozwoliłem sobie na przyjemność zostania zaskoczonym nową muzyką Warrena Haynesa.
Na program albumu składa się aż trzynaście utworów. Są to rzeczy zarówno premierowe, jak i znane od lat, kompozycje własne oraz covery. Łączy je jedno - są to utwory bardzo bliskie sercu Haynesa. Jak sam powiedział w jednym z wywiadów, niekoniecznie pasowały one do płyt The Allman Brothers Band czy Gov’t Mule (chociaż niektóre z nich były wykonywane przez te zespoły podczas koncertów) ale są to utwory, które kocha. Piosenki te nie miały dotychczas swojego domu i Warren postanowił im ten dom zbudować. Od siebie dodam, że jest to "dom" przecudnej urody.
Płyta wypełniona jest delikatną i klimatyczną muzyką z pogranicza folku, country i rocka. Prawie wszystkie utwory wywodzą się wprost z amerykańskiej tradycji muzycznej, chociaż jest jeden wyjątek. Za sprawą "Stranded In Self-pity" przenosimy się do Europy a ściślej rzecz ujmując do Paryża. Utwór przywołuje lekkie skojarzenia z tym co robili Stéphane Grappelli i Django Reinhardt. Wyróżnia się również "Spots Of Time", gdyż jest to rozpędzone jam-bandowe granie w stylu The Allman Brothers Band z wykorzystaniem niezbyt mocno zelektryfikowanego instrumentarium. Grubo ponad osiem minut muzycznego misterium i magii. Tym razem gitara Warrena w jazzowym brzmieniu, również solo skrzypiec nie są tak folkowe jak w innych utworach z krążka.
Ballada "Halleluyah Boulevard" niesie z kolei ze sobą olbrzymi ładunek emocji zwłaszcza w sferze wokalnej. Nie mogę nie wspomnieć o "Gold Dust Woman". Utwór z repertuaru Fleetwood Mac, w oryginale zaśpiewany przez Stevie Nicks w interpretacji z "Ashes & Dust", doczekał się damsko-męskiego duetu. Warrenowi Haynesowi towarzyszy zjawiskowa Grace Potter. Inny przyjemny duecik słychać w "Wanderlust". Tym razem z pomocą przychodzi Shawn Colvin. Wspólnie stworzyli przecudnej urody harmonie wokalne o wyraźnie countrowym posmaku. Dodatkowym smaczkiem jest kilka harmonijkowych fraz dodanych przez Mickeya Raphalla.
Wszystko zostało przepięknie zaaranżowane. Niepodzielnie królują instrumenty akustyczne. Nawet elektryczne brzmią bardzo subtelnie nie burząc klimatu. Najlepszym przykładem są partie zagrane slidem przez Haynesa. Przepięknie komponują się ze skrzypcami, mandoliną, banjo czy kontrabasem. Gęsto jest od solówek, w większości krótkich, pojawiających się na zmianę. Nie jest tak jak zazwyczaj, że najpierw gra jeden instrumentalista, a kiedy kończy, kto inny daje popis swoich umiejętności. Solówki przeplatają się ze sobą, czasem się na siebie nakładają - kiedy jeden instrument kończy drugi zaczyna, potem wraca i tak na zmianę. Bezapelacyjnie dobrze im się grało, bo utwory zostały przyjemnie rozciągnięte do siedmiu, ośmiu minut, słucha się ich z zapartym tchem i bez cienie znudzenia. Trudno jest mi sobie wyobrazić, co też będzie się działo podczas koncertowego wykonania tych numerów. To dopiero będzie jazda! Zupełnie odrębnym tematem jest Warren Haynes jako wokalista. Nie znajduję słów aby to opisać. Cisną mi się pod klawisze same górnolotne i pełne zachwytu określenia. Nie jestem w stanie wskazać innego gitarzysty, który zarówno jako instrumentalista jak i wokalista osiągnął taką doskonałość.
W nagraniu płyty Warrenowi pomagał zespół Railroad Earth oraz grono zacnych gości. Wśród nich koledzy z The Allman Brothers: Oteil Burbridge i Marc Quinones. Za każdym razem kiedy słucham tego albumu przepełnia mnie ogromna wewnętrzna radość i lekkość granicząca z błogostanem. Niesamowicie uspokajająco i kojąco działa na mnie muzyka Warrena Haynesa z "Ashes & Dust". To po prostu osiemdziesięciominutowa terapia.
Robert Trusiak