Scott Weiland and The Wildabouts

Blaster

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Scott Weiland and The Wildabouts
Recenzje
2015-05-28
Scott Weiland and The Wildabouts - Blaster Scott Weiland and The Wildabouts - Blaster
Nasza ocena:
6 /10

Ze Scottem Weilandem podobno nie jest dobrze. Sprawdźmy zatem, czy jego forma psychofizyczna wpływa na muzyczną.

Weiland jest człowiekiem specyficznym, rozkapryszonym i buńczucznym. Niemała w tym rola dragów, od Których Scott nigdy nie stronił. Jak donoszą media zza Wielkiej Wody ostatnio facet tak daje w palnik, że bogowie wszystkich religii właśnie zasiedli do loterii, który z nich powoła go do siebie. Podobno nikt nie chce wygrać.

Mimo problemów, z powodu których wyleciał z dwóch zespołów (Velvet Revolver, Stone Temple Pilots), znalazła się grupa ludzi, która zechciała z nim współpracować. Jakby nie było Weiland to wciąż utalentowany muzyk i frontman z prawdziwego zdarzenia - o ile oczywiście jest w formie. Tak zebrał się skład nazwany The Wildabouts, w skład której weszli niezbyt znani muzycy sesyjni - Tommy Black, Danny Thompson oraz Jeremy Brown. Ciekawostką jest udział w nagraniach Jamesa Iha, niegdyś gitarzysty Smashing Pumpkins. Cóż tam wspólnie wymodzili na krążku "Blaster"?

Zaczynają od programowego garażowego grania, zalatującego wczesnymi płytami STP, podrasowanego bluesowym drivem. Scott śpiewa tu o ludziach, których go sprzedali - adresaci wiadomi. Jedyne, co tu autentycznie boli, to wokal Scotta - zmęczony, z trudem łapiący góry, na wszelki wypadek przykryty milionem efektów.


Ciąg dalszy "Blastera" brzmi jak przybrudzone wcielenie… Oasis. Bardzo śpiewne i przebojowe - nie powiem. Refren takiego "Hotel Rio" wciska się do głowy już przy pierwszym przesłuchaniu, podobnie jak ciążące w stronę post-punku "Youth Quake" (te rozmyte gitary…), z kolei "20th Centruy Boy" pachnie zdrowym, amerykańskim rock'n'rollem za sprawą zadziornego riffu głównego.

Po przesłuchaniu całości mam wrażenie, że muzycy towarzyszący Weilandowi odwalili tu kawał dobrej roboty, sypiąc wieloma smakowitymi patentami jak z rękawa. Może nie odkrywczymi, nie ponadczasowymi, ale zachęcającymi do częstszego sięgania po "Blastera". A sam Scott? No cóż, odnoszę wrażenie, że chłop choć bardzo chce, to jednak nie może. Rozpaczliwie walczy, by dobrze zaśpiewać partie, które sobie wymyślił i które podyktował mu muzyczny instynkt, ciągle płonący w jego sercu. Tym bardziej mi przykro, że tak usilnie chce go wydmuchać nosem razem z resztą białego prochu. Walcz chłopie!

Jurek Gibadło