Stoned Side Of The Mule Vol. 1 & 2
Gatunek: Rock i punk
Materiał, jaki zawiera to wydawnictwo zarejestrowany został w halloweenowy wieczór w 2009 roku w filadelfijskim Tower Theater.
Pierwsza część koncertu ukazała się na rynku w mocno limitowanym nakładzie przy okazji Record Store Day w 2014 roku. Przyznać muszę, że nie wzbudziła wówczas mojego wielkiego zachwytu. Teraz, kiedy dołożono drugi krążek (oba wydawnictwa dostępne wyłącznie na winylu) targają mną ambiwalentne odczucia. Teoretycznie wszystko, jak dla mnie, zapowiadało się bardzo obiecująco. Oto bowiem nietuzinkowy i jedyny w swoim rodzaju Gov’t Mule bierze na "warsztat" utwory legendarnych The Rolling Stones.
Trudno mi jednym zdaniem określić mój stosunek do tego wydawnictwa. Z prostego powodu - uwielbiam The Rolling Stones, a od zespołu pokroju Gov’t Mule oczekiwałem czegoś ekstra. Jakiejś "wartości dodanej", przebłysku geniuszu, efektu "wow" (jak zwał tak zwał). Takie oczekiwania były chyba uzasadnione, przecież to Gov’t Mule a nie jakiś zwykły cover band. A co z tego wyszło? Bardzo poprawne, wiernie trzymające się pierwowzorów wykonanie kilkunastu mniej lub bardziej znanych numerów. Oczywiście, zagrane jest to bardzo sprawnie (pewnie inaczej nie potrafią), bardzo przyjemnie się tego słucha, ale to chyba akurat bardziej zasługa The Rolling Stones niż Gov’t Mule. Kompozycje takie jak "Under My Thumb", "Paint It Black", "Angie", "Brown Sugar" czy "Wild Horses" to przecież "samograje".
Zabrakło oryginalnego pomysłu, innego spojrzenia na znane od lat numery. Jeżeli zamiarem Gov’t Mule było jak najwierniejsze odtworzenie przebojów The Rolling Stones, to absolutnie im się to udało. Tylko jakoś nie do końca mnie to satysfakcjonuje. Przez lata nasłuchałem się tych utworów w oryginalnym wykonaniu i mam je na stałe wryte w pamięć, a tu jakby to samo ale... Szorstkie, lekko koślawe riffy Richardsa pod palcami Warrena Haynesa zostały dopieszczone i wyszlifowane a przy okazji straciły swój niepowtarzalny urok. Przy dość wiernym trzymaniu się oryginałów brzmi to w moich uszach jakoś "dziwnie". Mick Jagger jest jedyny w swoim rodzaju - unikalny i niepodrabialny. Wbrew pozorom, bardziej brakuje mi jednak charakterystycznych riffów Richardsa niż wokalu Micka. Warren Haynes oraz śpiewający w "Shattered" Matt Abts wypadli bardzo przekonująco.
Stonesi podczas trwającej już ponad pół wieku kariery skomponowali całą masę doskonałych utworów - jest z czego wybierać - dlatego nie mam zamiaru specjalnie narzekać na dobór repertuaru. Podoba mi się, że Gov’t Mule sięgnął również po kawałki może mniej znane, zwłaszcza tym "niedzielnym" miłośnikom twórczości Stonesów, jak "Bitch" czy "Slave". Nie ukrywam, że chętnie posłuchałbym i "Honky Tonk Woman" i "Jumpin’ Jack Flash" a nawet "Satisfaction", ale to tylko moje marudzenie i wybrzydzanie. Pewnie i tak każdy fan The Rolling Stones ma swoją listę ulubionych numerów, niekoniecznie pokrywającą się z moją, jak i z tym, co zaprezentował Haynes z kolegami.
A propos muzyków. Na scenie, oprócz Gov’t Mule (tym razem z Jorgenem Carlssonem na basie), pojawiają się również zaproszeni goście - gitarzysta (w "Ventilator Blues" również harmonijkarz) Jackie Greene i saksofonista Steven Elson (bardzo przyjemne solówki w "Bitch" i "Slave"). Od strony wykonawczej nie mam się do czego przyczepić. Wszystko brzmi po prostu cudnie, co akurat nie jest żadnym zaskoczeniem. Dobrze się stało, że podczas koncertu Warrena wspiera drugi gitarzysta. Doskonale się uzupełniają no i co dwie gitary to nie jedna, nawet tak zacna jak .
Na uświetnienie dwudziestej rocznicy powstania Gov’t Mule przygotował całą serię unikalnych wydawnictw koncertowych pokazujących swoje różne muzyczne "strony". Było więc "dub side", "dark side", "stoned side", "jazz side" (trochę naciągam ale chodzi mi o płytę ze Scofieldem), a teraz czas najwyższy na "Mule Side Of The Mule" czyli płytę z premierowym materiałem. Panowie, koniec świętowania, trzeba brać się za komponowanie.
Robert Trusiak