Najsłynniejszy krążek grupy Eddiego Van Halena trafia do naszych rąk 30 lat po premierze w odświeżonej, zremasterowanej formie. Czy jest po co sięgać?
"1984" to album legenda, który wśród starych (czytaj: pamiętających lata '70) słuchaczy Van Halen wywołał spore zażenowanie singlowym "Jump", ale równie szybko stał się klasykiem za sprawą rewelacyjnych stadionowych refrenów, o wirtuozerskiej grze mistrza ceremonii nie wspominając. To płyta kultowa także z powodu zmian personalnych, które miały zajść w grupie niedługo po jej premierze (Davida Lee Rotha za mikrofonem zastąpił Sammy Hagar).
Myślę, że nie trzeba opisywać wam szczegółów tego wydawnictwa - kto mieni się fanem rocka (albo skoków narciarskich), z pewnością zna "1984" na wylot. Refren "Panamy" śpiewa się nawet w środku nocy po niespodziewanym przebudzeniu, a tapping z "Hot For Teacher" to wzór do naśladowania dla wszystkich zapatrzonych w styl gry Eddiego.
Pytanie jednak po co nam reedycja, skoro oryginał dostarcza nam tych samych wrażeń? Odpowiedzialny za remaster Chris Bellman wiele w "1984" nie namieszał. Przede wszystkim wrzucił więcej pogłosu na wokal Rotha, który teraz zdecydowanie góruje nad pozostałymi ścieżkami.
Bas Michaela Anthony'ego uczynił jeszcze wyraźniejszym i - rzekłbym - przestrzennym, z kolei gitarę Eddiego - nieco czystszą, ale na pewno bardziej selektywną. Jedyne, czego nie udało mu się naprawić z pierwotnego brzmienia, to kartonowy sound perkusyjnej centrali Alexa Van Halena. Syntezatory w "Jump" oraz "I'll Wait" są równie kiczowate, co 30 lat temu.
Dlatego też uznaję kupno "1984" w wersji z 2015 roku za zbyteczne. Nie ma tu żadnych bonusowych utworów czy choćby rozbudowanej książeczki. Dla samego zmienionego brzmienia, w dodatku w sposób daleki od rewelacji, nie ma co sobie zawracać tym wydawnictwem głowy.
PS: ocena dotyczy reedycji, a nie zawartości muzycznej jako takiej.
Jurek Gibadło