Yes

Songs From Tsongas. Yes 35th Anniversary Concert

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Yes
Recenzje
2015-03-30
Yes - Songs From Tsongas. Yes 35th Anniversary Concert Yes - Songs From Tsongas. Yes 35th Anniversary Concert
Nasza ocena:
8 /10

Tak się złożyło, że 35 rocznica "zastała" Yes w klasycznym składzie. Ostatnim brakującym ogniwem był Rick Wakeman, który w 2002 roku, po raz kolejny zresztą, powrócił na łono zespołu.

Okolicznościowa trasa trwała od kwietnia do września 2004 i swoim zasięgiem objęła również Polskę (7 czerwca zespół zagrał w Sali Kongresowej). 15 maja 2004 Yes wystąpił w Tsongas Arena w amerykańskiej miejscowości Lowell. Zapis tego koncertu ukazał się lata temu w wersji DVD a teraz ten sam materiał trafia do rąk słuchaczy w wersji audio. Na trzech płytach CD umieszczono cały koncert. Pomimo tego, że album "Songs From Tsongas" nie jest czymś wyjątkowo unikalnym, nie ukrywam, że bardzo mnie ucieszył, ponieważ najnowsze studyjne dokonania grupy nie zachwycają i miło jest wrócić do chwalebnej przeszłości.

Jubileusz jest dobrym pretekstem, aby głęboko sięgnąć do bogatego dorobku Yes, by jak najpełniej pokazać wszystko, co muzycznie przez lata działo się w zespole. Przekrój repertuaru jest bardzo szeroki, bo w set liście znalazły się utwory pochodzące z płyt od tej pierwszej do ostatniej, chociaż muzycy nie posunęli się aż do takiej skrupulatności, aby zaprezentować coś z każdego albumu.

Po krótkim symfonicznym wstępie, którym jest fragment "Firebird Suite", rozbrzmiewa "Going For The One" i od razu wiem, że będzie dobrze. Od pierwszych minut występu słychać, że zespół jest w dobrej formie. Doskonałe tempo, zgranie i brzmienie bez zarzutu umożliwiają pełną prezentację wszystkiego, za co miliony słuchaczy pokochało grupę Yes. Podobnymi epitetami można określić większość utworów, jakie umieszczona na pierwszym krążku z zestawu. Nie przeszkadza mi nawet dziwny pomysł podzielenia "Mind Drive" na części. Zachwycają klawiszowo-gitarowe pojedynki, jakie serwują panowie Howe i Wakeman w "South Side Of The Sky". Najsłabiej wypada "My Eyes", czyli tak naprawdę króciutki fragment "Foot Prints". Zespół zaproponował bardzo dziwaczną, popowo-dyskotekową aranżację. Na szczęście to miniaturka trwająca niespełna półtorej minuty. Słuchając po raz kolejny "Yours Is No Disgrace" naszła mnie refleksja - jak wiele brzmieniowych "patentów" zaczerpnął z Yes nasz rodzimy Exodus (w tym konkretnym przypadku przypomniał mi się ich utwór "Złoty promień słońca").


Druga płyta z zestawu jest miłym zaskoczeniem i przyjemnym urozmaiceniem koncertu, gdyż zawiera set akustyczny. W kilku utworach Rick Wakeman zasiadł za fortepianem, a Steve Howe wziął do ręki gitarę akustyczną. W takim instrumentarium zabrzmiały m.in. "yesowe" klasyki, takie jak "Roundabout" czy "Owner Of A Lonely Heart". Nie ukrywam, że chętnie posłuchałbym tych utworów również w wersji elektrycznej, ale zgrzeszyłbym pisząc, że jestem zawiedziony. Ta akustyczna cześć koncertu to prawdziwa przyjemność dla ucha. Jest niezwykle lirycznie, cieplutko i klimatycznie. Moje pozytywne wrażenie skutecznie burzy jednak ostatni utwór "Rhythm Of Love" zagrany już elektrycznie. Nie zachwyca wykonanie, zwłaszcza mocno "wymęczony" wokal Andersona. Bez szkody dla całości można było pominąć ten kawałek zachowując przy okazji spójność (akustyczny charakter) krążka. W moim odczuciu jedynie hammondowe solo Wakemana uzasadnia pozostawienie tego utworu na płycie.

Na trzecim krążku znalazły się tylko cztery utwory, ale za to przeważnie "długasy". W tej "kategorii" prym wiedzie kolos "Ritual". Trwa prawie 26 minut, ale wcale nie nudzi. Mnóstwo zmian tempa, nastroju, sporo indywidualnych popisów muzyków. Obok jedna z moich ulubionych kompozycji z repertuaru grupy "And You And I", klasyk "Starship Trooper" oraz pochodzący z debiutu "Every Little Thing".

Na trzech płytach dostajemy dobrze ponad dwie i pół godziny muzyki. Słabsze fragmenty, które czasem się trafiają (w końcu to koncert) są skutecznie przykrywane całą masą przepięknych dźwięków. Klasyczny Yes w klasycznym repertuarze, czego chcieć więcej? Chyba tylko tego, aby Jon Anderson powrócił do składu przerywając przy okazji niesmaczną karuzelę z wokalistami. Wiem, że to mało prawdopodobne, ale pomarzyć zawsze można.

Robert Trusiak