Ian Paices Sunflower Superjam

Live at The Royal Albert Hall 2012

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy Ian Paices Sunflower Superjam
Recenzje
2015-03-30
Ian Paices Sunflower Superjam - Live at The Royal Albert Hall 2012 Ian Paices Sunflower Superjam - Live at The Royal Albert Hall 2012
Nasza ocena:
4 /10

Źle będę wspominał wątpliwej urody show z londyńskiego Royal Albert Hall. Sceniczny chaos, kiepsko połatany materiał, olbrzymia i ciężkostrawna fragmentaryczność występu, a wreszcie średnie przygotowanie.

Najkrótsza charakterystyka wydawnictwa: bardzo przeciętnie. Gwoli wyjaśnienia, jest to zapis koncertu charytatywnego zorganizowanego przez fundację Iana Paice'a (Deep Purple) i jego żony - The Sunflower Jam. Jako że poprzednie wydawnictwo sygnowane nazwą Sunflower Jam (zapis koncertu ku pamięci Jona Lorda, "Celebrating Jon Lord. The Rock Legend") rozeszło się całkiem słusznie, dodatkowo zgarnęło przychylność krytyki, postanowiono kontynuować temat, ale już bez takiej brawury. Ot, na szybko sklecono coś z dostępnych materiałów archiwalnych.

Najokrutniejszy jest fragment koncertu, gdy wpierw zeppelinowy "Rock and Roll" morduje wokal Alfiego Boe'a, później zaś Alfie Boe morduje wokalnie jeden z największych songów o miłości "I Want To Know What Love Is". Na scenie pojawiło się sporo artystów mniej lub bardziej znanych, gdzie za autentyczne gwiazdy można uznać Bruce'a Dickinsona, Briana Maya, Iana Paice'a, Johna Paula Jonesa i Alice Coopera. Są jeszcze wyśmienici Brian Auger na klawiszach, Uli Jon Roth na gitarze i Mark King na basie. Gdyby kogoś nie interesowało oglądanie starszych panów, to przez koncert przewija się kilka pań z nieprzeciętnie atrakcyjnymi nogami - oczywiście przy tym utalentowanych wokalnie (Sandi Thom, Kerry Ellis). Tyle, że tak na prawdę nikt tego show nie ciągnie, na scenie panuje chaos (podczas wykonywania "Smoke on The Water" wokaliści nie wiedzą, kiedy śpiewać), a całość zmontowana jest źle (w jednym ujęciu Kerry Ellis hasa beztrosko po scenie, by w następnym oddawać technicznemu gitarę, której wcześniej nie miała).


Gwiazdy też nie bardzo przykuwają uwagę - solówki Briana Maya są nijakie, zupełnie jakby gitarzysta Queen nie wstrzelił się w koncert. Bruce Dickinson od dawna jest bez formy wokalnej - tu miota się po scenie na prawo i lewo, ale bardziej w akcie scenicznego ADHD niż autentycznie przygotowanego występu. Nawet Alice Cooper nie pociągnął tego teatru - sprawił co prawda, że zaproszeni na show bogacze wstali od stołów i pokrzyczeli wraz z nim, że nie chcą wracać do szkoły, ale gdy wrzeszczy się takie słowa dzierżąc w dłoniach kieliszki drogiego wina, wygląda to co najmniej licho i mało rockowo. Kuriozalnie najlepiej wypadli ci, którzy powinni pozostać w cieniu, czyli młoda, hard rockowa grupa The Temperance Movement i instrumentaliści - przede wszystkim zrzuceni na drugi plan Uli Jon Roth i Brian Auger.

Widać, że był to występ zrobiony na szybko. Ulepiony bez większego zaangażowania z dostępnych materiałów. I tak, są wielkie nazwiska, niewątpliwy wabik, ale w tym przypadku wielkość nie przekłada się na jakość, bo na występie zorganizowanym przez państwa Paiceów nie bardzo jest co oglądać.

Grzegorz Bryk