Pierwsze wrażenie jest odpychające. Gdyby w sklepie muzycznym przyszło mi spotkać się z "Salutions", byłaby to bez wątpienia jedna z ostatnich płyt, które chciałbym dotknąć.
O ile w ogóle bym dotknął - jeśli już to raczej patykiem. Okładkę pozostawię więc bez dłuższego komentarza, można sobie ją obejrzeć powyżej.
Autentycznie ciekawiej robi się, gdy wciśnie się płytkę w odtwarzacz, bowiem Sun and the Wolf to reprezentant sceny neo-psychodelicznej, która od dłuższego czasu radzi sobie niezgorzej i zdobywa coraz większą grupę zarówno wiernych słuchaczy, ale również artystów. Wystarczy wspomnieć fenomenalnych Wolfmother, Black Spiders, Gentlemans Pistols czy Graveyard. Wszystkie te zespoły skąpane są w psychodelicznych sosie i brzmieniu lat '60 i '70, różnią je zaś inspiracje i gatunkowe dryfy. Jednym bliżej do Black Sabbath, inni wolą The Doors, jeszcze kolejni bawią się aluzjami do The Beatles. Sun and the Wolf czerpie po trochu właśnie z melodyki Żuków ("All we Need"), rythm'n'bluesowym rytmem zaś mocno przypominają pierwsze płyty Hawkwind ("Settle Down").
Ma więc w sobie kwartet z nowozelandzkiego Auckland (obecnie osiadły w Berlinie), coś ze space rocka, przesterowanego, podniszczonego rythm'n'bluesa, przede wszystkim jednak ciągnie brzmieniem w kierunku zadymionej psychodeliki, ale - mimo specyficznej atmosfery - dość przyjemnej w słuchaniu. Takie utwory jak przebojowy "Waves in Front of Me", we współczesnym rozumieniu alternatywny "87 Years" czy przyjemny wokalnie "Into This Mess" świadczą o sporych aspiracjach zespołu i próbie przekazania swojej muzyki jak największej rzeszy słuchaczy. Są tu wprawdzie również instrumentalne wycieczki charakterystyczne dla psychodelicznych zespołów w stylu The Doors i Hawkwind, ale Sun and the Wolf nie stosują ich znowu tak często, by wytworzyć hipnotyczną czy narkotyczną aurę. Zresztą, czasy gdy LSD dostępne było w każdym kiosku dawno minęły, podobnie jak wprowadzające w trans show.
Dla wielbicieli Hawkwind i współczesnej sceny neo-progresywnej drugi album Sun and the Wolf to rzecz bezwzględnie do zapoznania. Niestety, niespełna czterdzieści minut muzyki, mało instrumentalnych odjazdów i ohydna okładka nie pozwalają mówić tu o rzeczy wyjątkowej. Raczej poprawnej, ale w klimacie epoki. I za to duży plus.
Grzegorz Bryk