Mówisz Europe, myślisz - "The Final Countdown". Niestety dla Szwedów utwór ten jest zarazem błogosławieństwem jak i fatum.
Z jednej strony stworzył z nich gwiazdę pudel metalu i grupę już na zawsze kojarzącą się z szaloną - i niekiedy kiczowatą - muzyką lat 80., z drugiej przypiął im łatkę kapeli jednego przeboju. Projektu, do którego część z fanów rocka podchodzi z lekkim dystansem.
Dla tych wszystkich, którzy w kontekście największego hitu Europe ich przydatność w muzyce rockowej traktują tak samo, jak działalność Steel Panther w świecie glam metalu, płyta "War of Kings" jest swoistym pokazaniem środkowego palca. Udowodnieniem, że muzycy dowodzeni przez Joeya Tempesta to hard rockowy zespół pełną gębą.
Już otwierający album utwór tytułowy daje kopa. Jest oparty na gitarowym riffe, którego na pewno nie powstydziłby się Jimmy Page, czy Ritchie Blackmore, gdyby dalej grał z Deep Purple. Niemalże cała płyta ma klimat hard rocka lat '70, z pojawiającymi się od czasu do czasu sabbathowskimi i pinkfloydowskimi wstawkami. Przykład: zwrotka w "Praise You" jest, instrumentalnie, żywcem wyjęta z The Dark Side of the Moon.
Utwory takie jak "Hole In My Pocket" (z początkowym brzmieniem wiosła identycznym jak w "Mysterious Ways" U2), "Days of Rock’n’Roll" (z szybko zapadającym w głowie gitarowym riffem), czy też właśnie "War of Kings" to kompozycje, które muszą się podobać. Posiadają świetne harmonie, linie melodyczne i genialne solówki Johna Noruma. Pokazał on w nich, że dobre gitarowe solo to nie tylko szarpanie strun z prędkością światła, najlepiej jeszcze z użyciem efekciarskiego tappingu, tylko też przemyślane dobieranie dźwięków, które tworzą od razu zapamiętywane sekwencje. Inna kwestia, że stworzone przez niego riffy to również hard rockowa klasa światowa. Gitarowe Mercedesy.
Na "War of Kings" głos Joeya Tempesta brzmi soczyście i tłusto. Muszę jednak przyznać, że jego charakterystyczne wokalne vibrato po kilkunastu minutach słuchania zaczyna trochę męczyć. Myślę, że ograniczenie jego wykorzystywanie wyszłoby słuchaczom na dobre.
Fantastyczną rolę odgrywają klawisze. W przeciwieństwie do lat '80, kiedy gdzie Szwedzi traktowali je niemal jak zabawkę, w XXI wieku wykorzystują je w należyty sposób. Dopełniają one brzmienie kapeli, tworzą jego tło. Na tym albumie są jak bas - niby ich nie słychać, ale gdyby rzeczywiście ich zabrakło, kompozycje zatraciłyby swoją siłę.
Co do produkcji, cieszę się, że płyta została zrealizowana w klasycznym, pozbawionym elektronicznych smaczków stylu. Niestety zauważyłem, że ostatnio wśród wielu kapel zapanowała moda na zbyt częste wykorzystywanie technologii oferowanych przez oprogramowania do realizacji dźwięku. Czasem odnoszę wrażenie, że producenci na siłę chcą wepchnąć jakiś sampel, żeby… no właśnie. Ciężko mi znaleźć jakiś racjonalny argument. Na szczęście tutaj nie ma podobnych zabiegów. Słyszymy partie żywych instrumentów, nagrane przez żywych muzyków.
Kuba Koziołkiewicz