W niezwykle krótkim czasie i z niebywałą łatwością przyszło art-rockowemu kwartetowi z gdyńskiego State Urge zmierzyć się z doskonale przyjętym zarówno przez słuchaczy, jak i krytykę debiutanckim albumem "White Rock Experience", jednym z ciekawszych materiałów art-rockowych roku 2013 w Polsce.
Niestety, jest rzeczą już tradycyjną, że w naszym kraju znakomitych płyt wydaje się wiele, przede wszystkim od zespołów dopiero startujących, które po ukazaniu się pierwszego albumu nagle znikają w bardziej tajemniczych okolicznościach niż rzekomo porwani przez UFO. Dzieje się tak zapewne ze względu na brak odzewu słuchaczy puszczających całuski i spalających rumieńce raczej na wieść o porządnie już rozreklamowanych, mainstreamowych grupach z gatunku, młodziaków zostawiając dosłownie garstce wybranych. Winić słuchacza raczej się nie powinno, choć wypada mu też pogrozić palcem jak niesfornemu łobuziakowi, bo dajmy na to pisma branżowe zazwyczaj o owych początkujących piszą, a i piszą dobrze. Dlaczego więc Polacy nie sięgają po swoich i nie ratują coraz biedniejszej branży, a zamiast tego z emfazą proroków głoszą po forach, że polski rock umarł, że w ogóle polska muzyka jest martwa? Z dyletanctwa, nieobycia i najzwyklejszego lenistwa okraszonego dodatkową porcją zajadłości. Ot, mentalność. A mówi się, że w umysłach młodzieży w najlepsza trwa renesans nacjonalizmu - jak pokazują sale koncertowe, wyłącznie w Internecie. A może prawicy nie interesuje kultura?
State Urge na całe szczęście polska tradycja jednej płyty ominęła, bowiem z początkiem 2015 roku oddali w ręce słuchaczy drugi album - "Confrontation". No i rzeczywiście jest się z czego cieszyć, bo Gdynianie nie poszli na łatwiznę, odświeżyli nieco brzmienie permanentnie na debiucie pachnące atmosferą Pink Floyd. Swojej inspiracji oczywiście nie porzucili, ale wzbogacili materiał o całą masę innych elementów - przede wszystkim wątki transowe, bliskie klimatem do najbardziej u nas lubianej płyty z repertuaru Archive "You All Look the Same to Me" (2002). Najlepszym przykładem jest tu dziesięciominutowy, hipnotyzujący i pełen przestrzeni utwór "More", w drugiej fazie przynoszący na myśl bluesową zagrywkę z floydowskiego "Echoes". W podobne rejony dryfuje piękny, pełen powietrza i nostalgicznych barw "Cold As A Lie". Tytułowy "Confrontation" klawiszami przywodzi na myśl Petera Gabriela i słynny koncept Genesis "The Lamb Lies Down on Broadway" (1974).
A są jeszcze delikatnie barokowy "Midnight Mistress", na wpół akustyczny "New Season" raczący w końcowej fazie absolutnie wspaniałą, marillionową solówką i chyba najbardziej chwytający (choć nie najlepszy na płycie), singlowy "Before The Dawn". W "Confrontation" najlepsze jest to, że wszystkie utwory spajają się ze sobą, cisza między piosenkami nie istnieje - ot, niepisana tradycja charakteryzująca koncept-albumy z lat '70, a fanów art- i progresywnego rocka ciesząca podwójnie. Bo druga blaszka od State Urge to właśnie album koncepcyjny - za zespołem: "mówiący o trudzie podejmowania ważnych, życiowych decyzji". Temat może trącący tanim patosem, ale zdecydowanie broniący się pod względem muzycznym. Panowie z absolutną perfekcją dawkują napięcie, naprawili więc błąd nieco rozstrzelanego debiutu. Gdy pisałem o "White Rock Experience", że "można to było lepiej poukładać", panowie jakby sobie wzięli do serca i poukładali. Mało! Poukładali fantastycznie! Gdy pisałem, że można by zrobić koncept, to zebrali się i zrobili koncept. Jak tu ich nie kochać?!
Bytność State Urge cieszy mnie tym bardziej, gdy uświadamiam sobie, jak wiele zespół ma do zaoferowania słuchaczom. Niebanalną, pełną barw atmosferę; utwory zarówno przebojowe na modłę brytyjskiego rocka, jak i mocniej angażujące klimatem, hipnotyzujące w duchu art- i progresywnego rocka; serwują absolutnie znakomitą warstwę instrumentalną, gdzie szczególne wrażenie robią przemyślane, chwytające za serce solówki gitarowe Marcina Cieślika oraz wszelkiej maści syntezatory Michała Tarkowskiego stanowiące o wyjątkowości gdyńskiej grupy. Wreszcie "Confrontation" wypełnione jest po brzegi świetnymi, charakternymi i po prostu przepięknymi liniami wokalnymi - Cieślik nie boi się epatować patosem, który w jego wydaniu absolutnie nie jest przerysowany, a raczej autentycznie przejmujący.
State Urge raz, że przetrwali debiut; dwa, że gdy już przeskoczyli polską tradycję jednej płyty, to nie dosięgnął ich również mityczny "syndrom drugiej płyty", gdyż "Confrontation" to album bardziej przemyślany, spójniejszy i mocniej dopracowany instrumentalnie niż debiutancki "White Rock Experience". Poza tym zespół oddalił się na tyle bezpieczną odległość od wpływów Pink Floyd, że nazywanie ich epigonami, byłoby dość odważnym stwierdzeniem, może nawet nie na miejscu. Wprawdzie wciąż mi czegoś w State Urge brakuje (strzelałby, że Jack Bragila nie był najodpowiedniejszą osobą do masteringu), ale w obliczu "Confrontation" nie będę sobie tym głowy zaprzątał. Słuchacze też nie powinni. Zamiast tego cieszmy się nową porcją świetnej muzyki od polskiego zespołu.
Grzegorz Bryk