King Crimson

Live at the Orpheum

Gatunek: Rock i punk

Pozostałe recenzje wykonawcy King Crimson
Recenzje
2015-02-06
King Crimson - Live at the Orpheum King Crimson - Live at the Orpheum
Nasza ocena:
6 /10

Robert Fripp nie raz wycinał takie numery. W 2010 roku napisał: "King Crimson został wyłączony i tak już pozostanie". W 2012 stwierdził, ze definitywnie kończy działalność artystyczną.

Wszystkie te reakcje były skutkiem oczekiwań fanów, by grać stary repertuar, czego Fripp - jako rewolucjonista, niemający aktualnie pomysłu na rewolucję - robić nie chciał. Niewiele czasu było potrzeba, by muzyk w 2013 roku ogłosił reaktywację King Crimson, co z racji statusu zespołu w historii muzyki szybko stało się jednym z ważniejszych wydarzeń roku. Rewolucja wydarzyła się już na starcie nowego wcielenia legendarnej marki, oto bowiem na dworze Karmazynowego Króla nastąpiła zmiana wachty.

Pierwsza sprawa to brak w składzie Adriana Belewa - niejako naturalny, gdyż Belew był z natury charyzmatyczny, Fripp zaś nie lubi, gdy ktoś rządzi się na jego podwórku. Druga rzecz, to angaż trzech perkusistów: stałego od 1994 roku pałkera Pata Mastelotto, Gavina Harrisona (Iggy Pop, Porcupine Tree, a od 2007 roku King Crimson) oraz Billa Rieflina (Ministry, Nine Inch Nails, R.E.M.). Do reaktywowanego King Crimson dołączyli niezawodny Tony Levin na basie, Mel Collins (saksofon, flet) i Jakko Jakszyk (wcześniej związany z coverbandem crimsonów 21st Century Schizoid Band) na wokalu z funkcją drugiego gitarzysty. Skład będący echem albumu "A Scarcity of Miracles" (2011) wydanego pod szyldem A King Crimson ProjeKct.

Karmazynowy Król ruszył w trasę po Ameryce czego pokłosiem jest materiał z "Live at the Orpheum" - zarejestrowany w Los Angeles 30 września i 1 października roku 2014. Czy Robert Fripp wymyślił jakąś rewolucję? Tylko połowicznie i nieco kuriozalnie, gdyż przede wszystkim muzyk sięgnął po materiał z odległej przeszłości, czego nie miał w zwyczaju robić. Pojawiło się premierowe wykonanie "One More Red Nightmare" z albumu "Red" (1974), które nie miało szansy wcześniej zaistnieć scenicznie, gdyż zaraz po ukazaniu się albumu zespół na kilka lat zawiesił działalność. Panowie zagrali również dwa utwory z zapomnianego nieco "Island" (1971): "The Letters" oraz "Sailor's Tale". Oba znakomite, rewelacyjnie zagrane i zaśpiewane przez Jakko Jakszyka. Odtworzono również część instrumentalną tytułowego numeru z płyty "The ConstruKction of Light" (2000), świadczący o wysokiej formie instrumentalistów. Są jeszcze dwie miniaturki: ambientowy "Walk On: Monk Morph Chamber Music" oraz delikatne solo perkusyjne Gavina Harrisona "Banshee Legs Bell Hassle". Na deser i zarazem zakończenie koncertu jeden z największych numerów grupy, suita "Starless" - zasadniczo podobna do wersji studyjnej, choć mocniej gitarowa.


Wszystko to trwa zaledwie 40 minut. Szkoda tym bardziej, że grupa tak wybitnych instrumentalistów, nie do końca wykorzystała swój potencjał. To co prezentuje "Live at the Orpheum" niespecjalnie satysfakcjonuje - rzecz jasna nie chodzi o słaby materiał, czy nawet brzmienie (dla fanatyków kryształów dokooptowano do boxu wersję DVD-A) ale fakt, że jest go zdecydowanie za mało. Wypada jedynie zapytać gdzie podziały się "21st Century Schizoid Man" czy "Larks' Tongues in Aspic", które podczas koncertów w Los Angeles grupa zagrała. Nie do końca też czuć, by trzej perkusiści byli rzeczywiście Robertowi Frippowi potrzebni. To właściwie jedyny minus płyty - posmak niedosytu.

"Live at the Orpheum" jest więc kąskiem. Tylko kąskiem, bo zdecydowanie zbyt krótkim, by satysfakcjonować, ale i wystarczającym, by poczuć, że to wcielenie King Crimson gra po mistrzowsku. Koncertówka zdecydowanie narobiła apetytu na premierowy materiał z dworu Karmazynowego Króla, a plotka głosi, że taki powstanie. Czekamy, a zawsze lepiej czekać w towarzystwie choćby skromnego fragmentu dźwięków, niż ciszy.

Grzegorz Bryk