Niemiecki MIG błyskawicznie zareagował na smutną wieść o śmierci Jacka Bruce'a, wybitnego muzyka znanego przede wszystkim jako basistę legendarnych Cream. Minął ledwie miesiąc od tego wydarzenia, a na rynku ukazał się "The 50th Birthday Concerts".
Za sprawą wydawnictwa przenosimy się do dwóch dni listopada - 2 i 3 - roku 1993. Rzecz ma miejsce w klubie E-Werk w Köln. To właśnie tam Bruce obchodził swoje pięćdziesięciolecie. Ale to w jakim stylu! Urządził koncert, za który powinien dostać sowite owacje, a gdyby tylko ukazał się w swoim czasie, garść wysokich ocen w prasie muzycznej. Niestety, wydawnictwo spóźniło się o ponad dwadzieścia lat, co zresztą widać, bo niestety nie pokuszono się o jakąkolwiek ingerencję w obraz, noszący niestety znamiona upływającego czasu. I właściwie jest to jedyny zarzut, jaki można postawić przed "The 50th Birthday Concerts" - to że nie poddano renowacji wiekowego materiału. Rozumiem, że wydawca potrzebował show Bruce'a na szybko, póki temat świeży, ale takich rzeczy nie robi się na kolanie, szczególnie w czasach tak postępującej cyfryzacji. To trochę jakby w wieku filmów 3D i wszechobecnych miksów 5.1 surround wciskać ludzkości kasetę VHS.
Jasne, VHSy mają swój urok, szczególnie dla fanatyków horrorów B klasy, ale koncert Jacka Bruce'a to wydarzenie w każdym calu epickie. Koncert rozkręca się jak pierwszorzędne kino, od minimalizmu dogmy do przepychu blockbustera. Na początku bowiem na malutkiej, skąpo oświetlonej scenie bryluje Bruce z wiolonczelą, później przysiada się do fortepianu, by odegrać parę kawałków. Po kwadransie pojawiają się pierwsi goście: perkusista Cream Ginger Baker (wymiata aż miło!) i saksofonista Dick Heckstall-Smith. Zaczynają się free jazzowe dziwadła z psychodelicznym zadęciem w stylu Van Der Graaf Generator. Po tej części koncertu kurtyna opada ukazując niczego sobie scenę - zaczyna się część właściwa show. Do Bruce'a i jego świty dołączają kolejni muzycy, w tym raczący genialnymi solówkami gitarowymi Clem Clempson i fantastyczny pianista Bernie Worrell. W apogeum występu na deskach E-Werk znajduje się po dwóch: basistów, perkusistów, klawiszowców, gitarzystów; sekcja dęciaków, trzech wokalistów.
Obcując z "The 50th Birthday Concerts" ma się wrażenie, że uczestniczy się w gruncie rzeczy w kilku koncertach. Minimalistycznym, jazzowym, mainsteamowym, a wreszcie i wisienką na torcie - prawie godzinnym show z udziałem Gary'ego Moore'a, który wycina spektakularne solówki. Gdyby oceniać całość pod względem muzycznym, to trzeba powiedzieć, że jest to wydawnictwo na jakie Jack Bruce niewątpliwie zasługiwał, a jakiego nie doczekał się za życia - przekrój całej twórczości muzyka od lat '60, poprzez jazz, Cream, wreszcie i karierę solową. Poprzez dobór materiału "The 50th Birthday Concerts" można odbierać jako dzieło w każdym calu skończone, bo jest tu właściwie wszystko, co Bruce serwował słuchaczom przez cały okres muzycznej działalności.
Dla fanów Cream, Jacka Bruce’a i muzyki z pogranicza progresji i psychodelii jest to pozycja obowiązkowa. Niestety, wydano ją tak, jakbyśmy wciąż tkwili w roku 1993, czyli wespół z fantastyczną muzyką idzie słaba jakość techniczna - przede wszystkim części wizualnej. To znacznie utrudnia obcowanie z "The 50th Birthday Concerts" i bardzo zaniża ostateczną ocenę show. Niemniej i tak jest to chyba najpełniejszy obraz (prawie cztery godziny na dwóch płytach DVD) muzycznego oblicza Jacka Bruce’a i niezwykle cenny dokument jego spektakularnych dokonań.
Grzegorz Bryk