Skład Deep Purple określany jako Mark III działał prawie dokładnie dwa lata. W tym czasie zespół wydał dwie płyty (i to tego samego roku), odbył trzy trasy po USA, wystąpił w Australii oraz zagrał mnóstwo koncertów jak Europa długa i szeroka, w tym po raz pierwszy za "żelazną kurtyną", bo w Jugosławii w marcu 1975 roku.
Dwa lata współpracy Lorda, Blackmore'a, Paice'a, Hughesa i Coverdale'a nie było sielanką. W zespole aż kipiało od różnych niesnasek, napięć, pretensji i animozji. Blackmore nie był zadowolony, że w muzyce Deep Purple pojawia się coraz więcej elementów, których nie lubił, czyli funku. Nowi w grupie, apostołowie tych zmian Hughes i Coverdale rywalizowali ze sobą o to, kto ma być najważniejszy przy mikrofonie. Na linii Lord - Blackmore też nie działo się najlepiej. A do tego doszedł jeszcze spór o kasę. Lord: "To Ritchie jako pierwszy zaproponował zasadę, w myśl której ten, kto pisze, ten dostaje". Pieniądze, rzecz jasna. Doszło do niezdrowej sytuacji - kiedy ktoś przynosił nowy pomysł, inni zaraz myśleli 'a co ja z tego będę miał?'. Wszystko to spowodowało, że Ritchie podjął decyzję o odejściu z zespołu. Po ostatnim niemieckim koncercie w Hamburgu (30 marzec 1975) zaproponował zarejestrowanie trzech następnych występów, bo jak sam zaznaczył: "Później może nie być już okazji".
Na trzy ostatnie wieczory (Graz, Saarbrucken i Paryż) sprowadzono ruchome studio Rolling Stonesów. Wszystkie występy zarejestrowano, a ich obszerne fragmenty wydano potem na albumach "Made In Europe" (1976) oraz "Mark III Final Concerts" (1996). Paryski koncert (7 kwiecień 1975), jak się potem okazało ostatni w wykonaniu Mark III, ukazał się w 2004 roku na płycie "Live In Paris - Derniere Seance" oraz w serii "The Official Deep Purple (Overseas) Live Series. Paris 1975" w 2012 roku. W tej samej serii wydawniczej koncert z 3 kwietnia 1975 z Eishalle Liebenau w austriackim Grazu w końcu ujrzał światło dzienne. Materiał prezentowany na krążku nie jest zupełną nowością, ponieważ na wspomnianym "Mark III Final Concerts" znalazło się kilka nagrań z tego wieczora, ale w innych miksach.
Setlista nie jest długa, bo zawiera tylko osiem utworów, ale całość trwa osiemdziesiąt minut, a to głównie za sprawą kilku "długasów" jak "Space Truckin'" (ponad dwadzieścia minut) czy też "Mistreated" (prawie piętnaście). Mogę się tylko domyślać, że skład Mark III chciał pokazać swoje pełne i autonomiczne oblicze, a nie być postrzegany wyłącznie jako ewolucja Mark II. Stąd w programie koncertu znalazło się aż sześć utworów z płyt "Burn" i "Stormbringer" i tylko dwa klasyki: "Smoke On The Water" i "Space Truckin'". Koncert zaczyna się od tytułowego utworu z pierwszej płyty Mark III. Spokojny gitarowy wstęp nie zwiastuje tego, co za chwilę czeka austriacką publiczność. "Burn" zagrany został niesamowicie dynamicznie, z pasją i dzikością. Jest tempo, jest moc, jest cudna rockowa nawałnica. Prawie osiem minut pięknej hard rockowej jazdy. Coverdale dzieli się partiami wokalnymi z Hughesem, Ritchie i Jon tną piękne solówki w swoim stylu z klasycyzującymi dodatkami a Ian Paice wali w bębny jak natchniony. Hughes, oprócz śpiewania, rzecz jasna gra na basie. Czasem mam wrażenie, że ktoś podkręcił obroty, bo zespół zasuwa jak na sterydach.
Kolejny, tytułowy utwór z drugiej płyty Mark III "Stormbringer", wcale nie jest spokojniejszy. To samo przyjemne hard rockowe łojenie. Pięknie wokalnie wspierają się Coverdale i Hughes. Współpraca a nie rywalizacja. To słychać i to cieszy. Dodatkowo Glenn szyje na basie jak dziki. Jakże się jego gra różni od tego, co wcześniej robił Glover. Z pewnością nie napiszę, że wypada lepiej czy gorzej, bo obaj są zacnymi basistami, po prostu inaczej. "The Gypsy" wprowadza nieco uspokojenia, ale dalej jest moc, siła i energia. Hughes i Coverdale kontynuują przyjemną dla ucha wokalną symbiozę. Ta uwaga jest dość ważna w kontekście całej płyty, bo czasem wokalne zapędy basisty są zdecydowanie przesadzone, zwłaszcza jego wrzaski w wysokim rejestrze są, jak dla mnie, w takiej ilości trudne do zaakceptowania.
Zespół nie zwalnia tempa, bo "Lady Double Dealer" toczy się aż miło. Deep Purple tak dobrze, tak bogato wokalnie nigdy nie brzmieli, bo nigdy nie mieli w składzie aż dwóch tak dobrych wokalistów. "Mistreated" zaczyna się od zmyłek serwowanych przez muzyków. Najpierw Ritchie gra delikatny bluesujący wstęp, który stopniowo przechodzi w riffy znane z "Lazy" podchwycone ochoczo przez cały zespół. Potem jeszcze trochę zaciemniania innymi motywami, by po około dwóch minutach w końcu zabrzmiał właściwy utwór. Są emocje, jest żonglowanie dynamiką, posępna dostojność i piękne solo Ritchiego. Wpleciony pod koniec klasyk bluesowy "Rock Me Baby" tylko dodaje smaku temu wykonaniu.
Klasyk "Smoke On The Water" słyszałem setki razy i nie sądziłem, że jest mnie jeszcze w stanie zaskoczyć. A jednak. Spokojne gitarowe intro po chwili eksploduje NAJSŁYNNIEJSZYM RIFFEM WSZECHŚWIATA. Przez kilka minut jest po bożemu, chociaż wokalne współbrzmienia obu wokalistów są bardzo przyjemne i akurat w tym utworze jeszcze nie osłuchane. Utwór się rozkręca i od solówki na Hammondzie żyje swoim innym życiem. W finale dochodzą cytaty z "Georgia On My Mind" by po chwili przeobrazić się w beatlesowskie "With a Little Help from My Friends". Bardzo ciekawe wykonanie. Bardzo mnie cieszy, kiedy koncertowe wersje utworów wykonywane są inaczej niż płytowy oryginał.
Tak na marginesie - muzycznych cytatów na płycie jest całkiem sporo - można się pobawić w znajdź i nazwij wszystkie zapożyczenia. "You Fool No One" rozpoczyna hammondowe intro z cytatami zaczerpniętymi wprost od mistrza Jana Sebastiana Bacha a dalej pięknie rozimprowizowana, rozbawiona, rozdokazywana rzecz. Płytę kończy dwudziestominutowy kolos "Space Truckin'". Długie intro z cytatami, jak na moje ucho, z filmu "2001:Odyseja kosmiczna" (a w zasadzie "Tako rzecze Zaratustra" R. Straussa). Do smaczków można zaliczyć autocytat z "Child In Time", funkującą solówkę na basie i nieco free rockowy popis Lorda na keybordzie. To wszystko trwa długie minuty, toczy się, zazębia i żre. Po prostu żre i wcale mi nie przeszkadza, że trwa to tak długo.
Przed prawie czterdziestu laty zespół zrobił swoje, bo zagrał świetny koncert, ale ci wszyscy, którzy potem wzięli materiał dźwiękowy w swoje ręce też dołożyli sporo od siebie. Ukłony dla Martina Pullana, który tchnął w te stare nagrania nowe życie. Wszystko brzmi soczyście, mocno, dynamicznie, klarownie. Każdy instrument ma swoje miejsce w muzycznej przestrzeni.
Kiedy wychodzili na scenę w Grazu w zespole nie działo się dobrze. Blackmore był w zasadzie jedną nogą poza Deep Purple, a pomimo tego zupełnie nie słychać, aby koncert został zagrany od niechcenia czy byle jak. Rzetelne granie z pełnym zaangażowaniem całego składu.
Robert Trusiak