Celebrating Jon Lord. The Rock Legend
Gatunek: Rock i punk
Druga część koncertu poświęconego pamięci Jona Lorda prezentuje go jako rockmana. Ponownie muszę pokłonić się organizatorom za pomysłowość i inwencję.
Pierwsza część koncertu (która ukazała się jako "Celebrating Jon Lord. The Composer") miała symfoniczny charakter, a wypełnienie części drugiej wyłącznie repertuarem Deep Purple byłoby oczywistą oczywistością. Organizatorzy postanowili więc w jak najszerszym zakresie pokazać dokonania Lorda na rockowej scenie i sięgnęli również po mało znane i zapomniane utwory. Rockowa część koncertu została wydana na dwóch płytach CD. Pierwszy krążek rozpoczyna się wykonaniem dwóch kompozycji z repertuaru The Artwoods, czyli pierwszego znaczącego zespołu w karierze Lorda. W roli wokalisty wystąpił Paul Weller. Z instrumentalnym rozmachem, bo z sekcją dętą i żeńskim chórkiem zabrzmiały "Things Get Better" i " I Take What I Want" utrzymane w leciutkim klimacie lat '60.
Kolejne dwa utwory przesuwają wskazówkę czasu kilkanaście lat do przodu. Sięgnięto bowiem po kompozycje z jedynej płyty ("Malice In Wonderland") nieco już zapomnianego projektu Paice, Ashton, Lord. Wokalista Phil Campbell z zespołu The Temperance Movement pięknie zaśpiewał w "Silas and Jerome" i "I’m Gonna Stop Drinking". Zwłaszcza ten pierwszy z wymienionych utworów wzbudził mój zachwyt. Krzykliwe dęciaki zabrzmiały zupełnie jak w Blood, Sweat and Tears. Na gitarze zagrał Bernie Marsden, czyli stary znajomy Lorda ze wspomnianego wyżej projektu, ale również z Whitesnake. Steve Balsamo stworzył uroczy duet z Sandi Thom w "Soldier Of Fortune" a Micky Moody dołożył do tego cudnie brzmiącą slidem gitarę. Sekcja rzewnie brzmiących smyczków odpowiedzialna jest za nastrój.
Gromkie brawa publiczności zgromadzonej w The Royal Albert Hall przywitały Glenna Hughesa, Bruce Dickinsona i Dona Aireya. Tak zacne towarzystwo wykonało "You Keep On Moving". Hughes jest niezniszczalny - jego głos brzmi krystalicznie czysto i nic nie stracił z mocy. Wydzierał się jak za dawnych lat dokładając również wyrazistą linię basu. To już drugi utwór z repertuaru Mark III i IV jaki zabrzmiał tego wieczora, a Glenn jest przecież reprezentantem tych składów. Szkoda, że zabrakło innego przedstawiciela tego wcielenia Deep Purple czyli Davida Coverdale. A propos nieobecnych. Pewnie wielu słuchaczy miało nadzieję, że skuszony tak wyjątkowymi okolicznościami Ritchie Blackmore zapomni o starych urazach i pojawi się na scenie, bo jak nie teraz to kiedy? Cud się jednak nie wydarzył. Nie chcę napisać, że Blackmore okazał się "zimnym draniem". On po prostu po swojemu uczcił pamięć Lorda choćby w kompozycji "Carry On… Jon" zamieszczonej na płycie "Dancer and the Moon" jego macierzystego Blackmore’s Night.
Purpurowy klasyk "Burn" z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej nie przypadł mi do gustu. To przecież soczysty, rozpędzony rocker, a moim zdaniem orkiestra nieco odarła go z tej żywiołowości i dzikości. Lepszym pomysłem byłoby wyeksponowanie partii Mooga kolejnego gościa czyli Ricka Wakemana. Płytę numer jeden kończy wspólna kompozycja Lorda i Hughesa "This Time Around" znana z płyty "Come Taste The Band". Glenn ponownie zachwyca formą bezbłędnie wyciągając wokalne górki.
Na drugim krążku z zestawu, z małą pomocą przyjaciół, prezentuje się Deep Purple. Ten set rozpoczynają dwa utwory dedykowane pamięci Lorda, czyli "Uncommon Man" oraz "Above And Beyond", pochodzące z najnowszego albumu zespołu "Now What?!". Pierwszy z utworów poprzedza długi gitarowo-klawiszowy wstęp. Resztę wieczoru wypełniły same "purpurowe" klasyki. Najpierw "Lazy" z obłędnie brzmiącymi skrzypcami (Stephen Bentley-Klein). Mój nieukrywany zachwyt wzbudziły dialogi skrzypiec z Hammondem i gitarą oraz króciutka, bluesująca solówka. Świetnie rozbujany kawałek z harmonijką rzecz jasna. Jak zawsze przejmująco wypada "When A Blind Man Cries" poprzedzony rozbudowanym wstępem orkiestrowym w postaci "Adagio For Strings" Samuela Barbera. Potężnie i posępnie brzmi ten charakterystyczny motyw z "Perfect Strangers" zagrany przez sekcję smyczkową orkiestry symfonicznej. Ponure smyczki dodają majestatu, powagi i mocy. Niesamowite wrażenie robi to wykonanie, a jeszcze te podniosłe trąby na koniec! Po prostu pięknie. To jest chyba najlepszy dowód na to, że niektóre utwory w sposób szczególny nadają się do bogatej orkiestracji a inne (choćby "Burn") po prostu nie i nie ma sensu tego zmieniać na siłę.
Klasyka "purpurowej" klasyki czyli "Black Night" zagrany został w wersji niemal kanonicznej. Publika ochoczo wyśpiewuje motyw przewodni a potem chętnie wdaje się w dialogi z gitarą Steve Morse’a. W wielkim finale z udziałem Deep Purple i całej plejady zaproszonych gości zabrzmiał "Hush" a ja nie mogłem się oprzeć aby nie pośpiewać sobie w refrenie. Rozciągnięty do prawie dziewięciu minut stał się okazją do zagrania wielu solówek. W końcu Rick Wakeman doczekał się pełniejszej prezentacji swoich umiejętności - najpierw grając solo na Moogu a potem wdając się w call and response z Hammondem.
Celebrating Jon Lord to przepiękny i pełen niezapomnianych wrażeń koncert z całym mnóstwem skojarzeń i wspomnień. Wśród zaproszonych gości pojawiło się wielu takich, którzy znali Lorda osobiście oraz takich, których on sam chciałby zobaczyć i usłyszeć na jednej scenie. Oddali hołd i pokłonili się Wielkiemu Nieobecnemu tak jak najlepiej potrafią - grając jego muzykę.
Robert Trusiak