Dla wszystkich antyfantów My Chemical Romance mam złą wiadomość. Gerard Way co prawda nie jest już tak emo, za to wciąż uroczo pop-punkowy.
Niezależnie od tego, jaki macie stosunek do tego dziwnego (pop i punk?) połączenia, musicie oddać MCR sprawiedliwość. Chłopaki narobili wokół siebie sporo szumu w drugiej połowie pierwszej dekady XXI wieku. To była taka ulepszona, mocniejsza technicznie i melodycznie, bardziej cyrkowa wersja Green Day. Mnie zaangażowana w społeczne sprawy, bliska tradycyjnemu rżnięciu przegubów.
Grupie przodował nadwrażliwy wokalista, autor tekstów i współautor muzyki - Gerard Way. Facet lubił opowiadać o samobójstwach, załamaniu nerwowy, śmierci itd. Robił to jednak na swój sposób uroczo i chwytliwie, przez co album "The Black Parade" stał się jedną z najciekawszych płyt rockowych minionej dziesięciolatki.
Coś się jednak w kolorowej głowie Waya poprzestawiało, bowiem postanowił spalić za sobą most My Chemical Romance, wyrzucić dziwne fatałaszki, odziać się w garnitur i opowiedzieć o wyobcowaniu w dzisiejszym świecie. Ten temat przewija się przez solowy krążek Amerykanina, "Hesitant Alien", który właśnie trafia do naszych rąk. Autor opowiada tu także o korporacjach, gangach, narkotykach, kobietach i zaburzeniach psychicznych, szczęśliwie szczędząc sugestii, że samobój rozwiąże wszystkie Twoje problemy. Stawiam plus.
W muzyce zmieniło się już nieco mniej. Ciągle jest miejscami punkowo (nieokiełznane "Juarez"), gdzie indziej bliżej klasyki rocka (beatlesowskie "The Bureau"), tudzież luzackiego gitarowego grania ("Get The Gang Together"), gdzie indziej wręcz popowo ("How It's Going To Be"). Zawsze jednak przebojowo, ale z dala od kiczu.
Nie podoba mi się za to produkcja. Brudna w złym tego słowa znaczenia, zasypana smaczkami, które zamiast zaskakiwać, pokracznie wystają ze środka piosenki i drapią w uszy. Na głos Waya producenci ponakładali jakieś dziwne przestery, przez co czasami ciężko wyłapać melodię, którą ma do zaproponowania, albo zrozumieć, co śpiewa. Gdzie indziej instrumenty przykrywają jego wokale, a wtedy główny bohater płyty w niezbyt sensowny sposób schodzi na drugi plan.
Wierzę, że to wszystko brzmi dokładnie tak, jak miało, że to przemyślane działanie. Do mnie jednak nie trafia i psuje mi odbiór tej w sumie całkiem dobrej płyty. Gerard udowadnia tu, że jest niezwykle zdolnym muzykiem i że sukces My Chemical Romance to w głównej mierze jego zasługa.
Jurek Gibadło