Z początku można się porządnie na Bryana poobrażać. Dlaczego na okładce akurat młodziutki Ozzy Osbourne, wyjątkowo bez archetypicznych dla wizerunku lenonek?
Jak się dłużej przyjrzeć, to jednak nie Ozzy, a chyba David Gilmour z czasów gdy LSD dostępne było w każdym kiosku. Zresztą, może to być i bliżej nieznany, zapomniany, piąty członek Led Zeppelin.
Wszystko lipa, bo to jednak Bryan, cudowne dziecko Kanady, człowiek, który każdy dźwięk zamienia w złoto, a właściwie to platynę, czasami nawet potrójną. Bo można nie być tego świadomym, mamy to zapisane gdzieś głęboko w podświadomości, siedzi to w naszych genach jak kolor oczu, ale wszyscy kochamy Bryana. Nie miłością bezwzględną i chorobliwą, ale pieszczotliwą, taką jak wobec puszystego szczeniaczka. Trzeba być złem wcielonym, draniem nie człowiekiem, by zasunąć szczeniaczkowi solidnego kopa. Łatwiej udusić przyjaciela, niż łupnąć z laczka niewinności. Bryan zaś to nasz kanadyjski, ale przecież i ogólnoświatowy pieszczoch w rockowym panteonie. Żyjący bez skandali, bez niszczenia pokoi hotelowych i kolejnych związków, uśmiechnięty, nie bredzący publicznie głupot, ot ulubieniec.
Można by tak jeszcze długo zachwycać się Bryanem, ba, można by się zachwycać również jego muzyką, bo zafundował nam przeboje, które były z nami od zawsze i zapewne na zawsze z nami pozostaną. Nierzadko służyły za idealne tło do podrywu Basi, Zuzi czy Kasi, nie jesteśmy przecież powaleni, nie wyrywamy na Behemotha. Albo pierwszorzędnie pobujały podgrywane akustycznie przy ognisku, bo wszyscy znali, nawet jak nie słowa - nie każdy musi być poliglotą, to ponucili. Przyznajmy, Bryan Adams jest dobrem ogólnonarodowym i basta.
Tym bardziej boli, gdy powstają takie albumy jak "Tracks of My Years", bo to jakby składanie wieńców na własnym grobie, albo grobie własnej sztuki. Albumy z coverami albo odrzutami z dawnych sesji coraz częściej zalewają rynek, dostajemy je od artystów największej klasy, a przynajmniej z pierwszorzędnymi nazwiskami (żeby wspomnieć coverującego samego siebie Springsteena, nie tak dawno robiącego wycieczkę w lata pięćdziesiąte Chrisa Isaaka czy parodiujących country Armstronga i Norah Jones). Bryan Adams dał ponieść się modzie i nie mając do zaoferowania nic od siebie, zapakował w plastikowe pudełko z Ozzym na okładce płytkę wypchaną mało wyrazistymi, rutyniarskimi i słodkimi jak miód z cukrem coverami. Oczywiście, Bryan zawsze był jak kanapka z nutellą, ale rzecz w tym, że autorsko.
"Tracks of My Years" sama w sobie jest płytą przyjemną w słuchaniu, jakże mogłoby być inaczej w przypadku utworów, które znają wszyscy, zdobionych dodatkowo przez zachrypły, tak kochany przez świat głos Bryana. Są The Beatles ("Any Time At All"), jest Bob Dylan ("Lay Lady Lay"), Creedence Clearwater Revival ("Down on the Corner"), Beach Boys ("God Only Knows"), nawet posągowe "Rock And Roll Music" Chucka Berry’ego i "I Can't Stop Loving You" Dona Gibsona. Same szlagiery, które miały ukształtować Adamsa jako artystę. W to wątpić nie możemy. Również bez wątpienia utwory z "Tracks of My Years" zadomowią się w stacjach radiowych, będą nam towarzyszyć tu i ówdzie podczas jazdy autobusem, czy prowadzeniu auta, bo to zbiór przyjemnych piosenek - znalazła się nawet jedna autorska premiera "She Knows Me" (nomen omen najlepsza na płycie), typowy Adamsowy słodziak ze świetnym, chwytliwym refrenem. Ale przy obcowaniu z płytą zapachniało coś okrutnie - jedenaście prostych, cudzych piosenek. Trzyminutowych. Łączna długość: pół godziny i pięć minut. Cena: zdecydowanie za drogo. W czasach gdy największe zespoły udostępniają swoje premierowe albumy za darmo, Bryan Adams woła sobie słuszną kwotę za cudzy materiał i to tak niebywale krótki (ledwo 35 minut). Płyta powinna ukazać się na stronie Adamsa jako świąteczny prezent (coś na zasadzie sezonowych płyt z kolędami), nie zaś pełnowymiarowy album, rzekomy muzyczny hołd. Tym bardziej, że takie produkcję świadczą przede wszystkim o artyście, a raczej jego niechybnym artystycznym zgonie.
Nie ma niczego złego w tego typu przedsięwzięciach muzycznych, szczególnie jeśli słucha się ich tak świetnie jak "Tracks of My Years", ale wypadałoby dołożyć od siebie coś ponad wokal, bo w przeciwnym razie album wydany tylko z potrzeby przypomnienia o sobie, o swoim nazwisku, o tym że jeszcze się żyje, staje się lichą zajawką przyszłych dokonań, a raczej ich braku. Ale luz, i tak wszyscy kochamy Bryana.
Grzegorz Bryk