Na rynku pojawił się właśnie smakowity kąsek dla wszystkich rozczarowanych współczesnymi dokonaniami Van der Graaf Generator i tęskniącymi za King Crimson z czasów "Red".
Wszystko za sprawą norweskiej grupy Seven Impale, która wybrała dość wyboistą i mało popularną drogę artystycznego przekazu. Młodzi Norwegowie zainspirowani niewątpliwie przełomem lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w rocku progresywnym, postanowili sami pobaraszkować w tej stylistyce i w istocie zrobili to z gracją, szacunkiem, niezbyt oryginalnie, ale w pełni rozumiejąc fenomen owej zapomnianej dziś już nieco strony progresywnego grania - od czasu do czasu skutecznie reanimowanej przez takie osobistości jak Steven Wilson, Mikael Akerfeldt czy grupę Tima Bownessa, Henry Fool.
Stian Okland - wokalista i gitarzysta Seven Impale - rozsądnie dobrał sobie współpracowników, zadbał przede wszystkim o to, by wszyscy rozumieli co grają. Głównie czuć w materiale z debiutanckiego "City Of the Sun" inspiracje twórczością Van der Graaf Generator (także w podejściu do wokaliz jakie wyznawał Peter Hammill - śpiew to jeden z instrumentów), ale również King Crimson z czasów gdy mocno improwizowali, eksperymentowali i dali się porwać jazz rockowi - przede wszystkim za sprawą ciężkich gitar w duchu "21st Century Schizoid Man", z których tak ochoczo korzystał Robert Fripp w późniejszych dokonaniach Karmazynowego Króla. W tym miejscu nie da się pominąć wpływów Sceny Canterbury z wyróżnieniem takich zapomnianych grup jak Gong, Soft Machine i Caravan. Swoje robią charakterystyczna, połamana rytmika, saksofon w duchu Davida Jacksona i świetnie zszywające wszystko klawisze. Muzyka wędruje zarówno w stronę fusion, rocka psychodelicznego, awangardy, jak i progresji sensu stricto. Z otchłani inspiracji wyłania się pierwszorzędny rock progresywny w swym klasycznym wydaniu.
Taką muzyką wypełniony jest właśnie "City of The Sun", album szalenie konsekwentny, wypełniony szlachetnymi solówkami saksofonu, ciężkimi riffami (ale brzmiącymi latami sześćdziesiątymi), szalonymi wycieczkami instrumentalnymi w duchu jazz rocka, oraz neurotyczną kakofonią przeradzającą się w przyjemne dla ucha momenty liryczne. Aż trudno uwierzyć, że to tegoroczna premiera, a nie wykopalisko z czasów winylowej progresji. Tym bardziej, że płyta trzyma naprawdę przyzwoity poziom zarówno instrumentalny, jak i pod względem melodii, z odchyłami w górę przy okazji tak świetnych numerów jak karmazynowe "Extraction", hammillowe "Eschaton Horo" czy wieńcząca album, czternastominutowa suita "God Left Us For a Black-dressed Woman", w której kolejne wątki niemalże po mistrzowsku wynikają z siebie świadcząc o dojrzałości i gruntownie przemyślanej kompozycji. Zresztą zaaplikowano w nią masę pierwszorzędnych konceptów muzycznych (od psychodelicznych przejść, poprzez oniryczną atmosferę, na rozszalałej sekcji kończąc).
Niewątpliwie jest to gratka dla wszystkich wielbicieli starej progresji, jazz rocka, muzyki awangardowej i Sceny Canterbury. Tym bardziej smakowita, że niezwykle udana w odtworzeniu atmosfery tamtego grania, świetnie zaaranżowana i nieprzeciętna pod względem instrumentalnym. Budujący jest fakt, że "City of the Sun" powstało, bowiem przynosi wiarę, że młodzi wciąż słuchają klasyków gatunku, kultywują dziedzictwo progresywnego rocka, nie zaś tylko ludzi w osobie choćby Stevena Wilsona (jego "The Raven that Refused to Sing (And Other Stories)" czerpie z tych samych źródeł co Seven Impale), którzy na gruncie owego dziedzictwa wyrośli. Bo czasem warto wiedzieć z jakiego nurtu wywodzą się dzisiejsi idole progresywnego grania.
Grzegorz Bryk