Sześć lat przyszło nam czekać na następcę "Dedicated To Babies Who Came Feet First". Biorąc pod uwagę zawartość nowego krążka hardcorowców z Wilkes-Barre w Pennsylvanii, liczę, że na kolejny nie będę musiał czekać tak długo.
"How The Gods Chill" to ich najlepszy materiał od czasów "No Omega". Słowem, fani maja co świętować.
Cold World od zarania zgrabnie łączyło surowy hardcore, wpływy lat '90 z Biohazard na czele i hip-hopowe sample, które stanowiły przerywniki między utworami, rozpoczynały czy też kończyły. Z czasem pojawiły się również naleciałości stylu legendarnego Only Living Witness czy Life Of Agony. Całe to spektrum inspiracji skumulowane było w krótkich, zwartych kompozycjach o niebywałym wręcz flow. Jest tylko kilka ekip pośród setek funkcjonujących, które z taką lekkością potrafią sypać nośnymi hardcorowymi tematami.
"How The Gods Chill" wprowadza nieunikniony element do twórczości tej ulicznej bandy. Hip-Hop. Ale nie bawią się w białych Murzynów, tylko zaprosili do współpracy raperów Kool G Rapa i Meyhem Laurena, którzy pojawiają się w dwóch numerach. Do tego listę gości uzupełnia wokalista innej zacnej ekipy Blacklisted George Hirsch. Jeśli ktoś szuka świeżości w hardcorze, konkretnej luty, ulicznego sznytu i dobrego flow, znajdzie je na tym krążku. Ale po kolei.
Po pierwsze brzmienie. Ciężkie, zmetalizowane, naturalne. Jest moc, ale nie ma nadprodukcji, która zabija współczesne młode zespoły. Sound jedynie uwypukla znakomite riffy, bo ten album to przede wszystkim gitary. Intro wprowadza w niewesoły klimat krążka. A to, co po nim następuje urywa głowę. Ktoś pamięta otwarcie "Symphonies Of Sickness" Carcass? Riff otwierający "Blind" jest jego hardcorowym odpowiednikiem. A kiedy po wstępie zostaje delikatnie podkręcone tempo, poznajemy pierwotną siłę gitarowego riffu. Jest więc jak u Hitckocka, zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie. Hardcorowe riffy, thrashowa młócka i hard rockowy feeling przeplatają się w kolejnych numerach. I wspomniane hip-hopowe wstawki. Słuchając "How The Gods Chill" człowiek ma ochotę coś rozpieprzyć w drobny mak, bo energia płynąca z głośników jest obezwładniająca. Nie chcę myśleć, co się dzieje kiedy grają to na żywo.
Perkusja również pełni tu niebagatelną rolę, bo właśnie umiejętnie rozłożone akcenty, stopa, werbel, talerz sprawiają, że muzyka Cold World rozbrzmiewa z pełną mocą i czujemy się jak po ciężkim nokaucie. Przy tym muzycy pamiętają, że nie można ciągle rozdawać ciosów, więc hard rockowymi zagrywkami wprowadzają nieco luzu, jak w "Never Knows Best. Śmiem twierdzić, że przy lekko zmienionej aranżacji niektóre riffy mogłyby spokojnie znaleźć się na którejś z płyt, powiedzmy, Alabama Thunderpussy czy innych południowców. Podobnie jest na "Never", bardzo luźnym riffie z refrenu. "No More Fun And Games" powala intensywnym gitarowym tematem, którego agresję i brutalność wzmacnia brudny wokal. Tym razem Dan Mills podzielił się mikrofonem z gitarzystą Alexem Russinem. Mills ma bardziej szorstki, zachrypnięty wokal, natomiast Russin bardziej brutalny.
Wspomniałem o kolaboracjach. "Cracks Of Hate" niszczy system hardcorowym, ciężkim riffem, po czym urywa się i wchodzi hip-hopowy bit i rap Laurena. Niezły numer, ale nie tak dobry, jak jeden z najlepszych na płycie "Hell's Direction", który zaczyna się gitarową zagrywką uzupełnioną przez hip-hopowy bit. Po chwili gitary nabierają mocy a utwór tempa, nagle zostają już tylko nabierające rozpędu hardcorowe gitary oraz wokale Millsa i Russina. Zabawa dynamiką trwa przez cały niedługi kawałek, ale dzięki riffom momentalnie zapada w pamięć i chce się go odtwarzać w pętli. Zresztą, jak całą płytę.
"How The Gods Chill" od początku do końca wypełniają ją świetne, proste riffy. Każdy kolejny utwór to potencjalny hardcore'owy killer. Chłopakom udało się zawrzeć na albumie wiele charakterystycznych elementów, a zrobili to w sposób, który sprawia, że nie ma mowy o nudzie.
"Empty lives surround me, they all suck me in, they drain all my will to live, your walls are closing in, you're seeing less of yourself in your own skin".
Sebastian Urbańczyk