Relapse Records poszerza swój katalog włączając do niego zespoły grające muzykę, jakiej chyba nikt znający historię tego labelu by się nie spodziewał.
True Widow czy właśnie Nothing są tego przykładem. Już nie tylko grind, death metal, hardcore czy doom metal gości w progach wytwórni ale także shoegaze. Kto by pomyślał?
Nothing ma na swym koncie epkę, kilka singli i split z Whirr wydany w Run For Cover, czyli wytwórni specjalizującej się w indie rocku i post-grunge'u. Nothing nie wzięło się zatem z niczego. Co więcej, dojrzewało przez lata. Lider zespołu Dominic Palermo ma ciekawy życiorys. Dorastał w trudnych warunkach w nie najlepszej dzielnicy Filadelfii. Za udział w jednej z awantur, z użyciem niebezpiecznego narzędzia, został skazany na siedem lat więzienia. Odsiedział dwa i został zwolniony za dobre sprawowanie. W tym czasie mnóstwo zła wydarzyło się w jego otoczeniu. Jeden z przyjaciół został zabity, drugi zginął w wypadku. Inni koledzy wdali się w aktywność, która wykraczała poza zwykłe awanturnictwo, a nosiła znamiona zorganizowanej przestępczości. Doszły problemy rodzinne, w związku z czym Palermo wyjechał do LA. Ale życie tam nie było bardziej znośne, więc wrócił do Filadelfii.
Cała nagromadzona złość i frustracja znalazła swe ujście w hardcorowym projekcie Horror Show, który ostatnie tchnienie wydał w 2004 roku, kiedy nakładem Deathwish Inc. ukazała się epka "Holiday". Zespół na krótko reaktywował się na koncerty w Europie i znowu odszedł w niebyt. Przebywając w więzieniu Palermo zaczął pisać numery z myślą o lżejszym projekcie, który lata później miał przybrać nazwę Nothing. Jak wspomina, pobyt w puszce jedynie potęgował poczucie odosobnienia, jakie zawsze w nim tkwiło. Z drugiej strony przyniósł spokój umysłu. Czas płynął wolniej, on sam wykorzystał go na czytanie. Dostojewski, Sartre, Genet, Brautigan, lista lektur była długa. Całe zgromadzone wtedy doświadczenie znalazło swe ujście w muzyce Nothing. Pełnej rezygnacji, swoistego piękna zatopionego w shoegazowej ścianie dźwięku.
Zniknęły agresja i frustracja, które charakteryzowały Horror Show. Zastąpiły je pewien dystans do rzeczywistości, rezygnacja z walki, pogodzenie się z losem. Znajduje to odzwierciedlenie w wymownym tytule "Guilty Of Everything". A muzycy winni są jedynie nagrania bardzo dobrego albumu, na którym shoegaze miesza się z noisem i szczyptą grunge'u. Z małymi wyjątkami utwory zlewają się w jedno i w tym przypadku nie jest to zarzut. Całość jest tak skomponowana, że człowiek szybko przechodzi do stanu snu na jawie. Ta muzyka jest nieco odrealniona, senna czy też - jak kto woli - narkotyczna. Słychać wpływ My Bloody Valentine, Slowdive czy Catherine Wheel.
Jak wspomniałem, przez większość tego wydawnictwa muzyka jest eteryczna, skąpana w zwiewnych gitarach i psychodelicznych podkładach klawiszowych. Te chwile przecinane są mocniejszymi gitarowymi akcentami i muszę przyznać, że w tych partiach również brzmią znakomicie. Naturalnie, surowo, ciężko. Taki sound gitar lubię. Do tego dochodzi perkusja, której uderzenia świetnie podbijają kolejne tematy. Ta wycofana muzyka dosłownie wylewa się na słuchacza, przywiera do niego. Kolejne tematy grane jakby od niechcenia, lekko, niewymuszenie. Wszystko to sprawia, że choć słyszeliśmy takie granie tysiąc razy, ten tysiąc pierwszy sprawia taką satysfakcję, jakbyśmy odkrywali ten nurt dźwiękowy na nowo.
Co więcej, niektórym kawałkom nie można odmówić przebojowości, jak choćby krótkiemu "Bent Nail" ze świetnym bezpośrednim tematem gitarowym i zwolnieniem w drugiej części utworu. Jest taka scena w "Fight Club", gdzie bohaterowie stoją na piętrze biurowca trzymając się za ręce i spoglądają przez wielkie przeszklone okno. Patrzą jak kolejno odpalane ładunki wybuchowe sprawiają, że na ich oczach rozpadają się inne biurowce. Taki klimat towarzyszy temu albumowi. Nie masz na nic wpływu, koniec jest nieuchronny, ale nie dbasz o nic, bo właśnie znalazłeś się w tej pięknej chwili, kiedy nic innego naprawdę nie ma znaczenia.
Ta obezwładniająca atmosfera trwa przez następne numery, aż do końca trzymając słuchacza w niemocy. Podparta mocną rytmiką (świetnie brzmiąca perkusja) i gitarowymi sennymi tematami. Gdzieś, jak zza mgły, przebija wokal Palermo idealnie wpisując się w ramy gatunku.
Ten sen na jawie, trwający niespełna czterdzieści minut, w postaci "Guilty Of Everything" idealnie nadaje się by na chwilę stracić kontakt z rzeczywistością. Nothing nawet nie udają, że próbują przeprowadzić jakąś muzyczną rewolucję. Przeciwnie, ostentacyjnie czerpią garściami z klasyków gatunku, jednak odciskają swoje piętno tworząc specyficzny klimat, którego - nie mam wątpliwości - nie byłoby, gdyby nie doświadczenia życiowe Palermo. Przekaz od muzyków jest dość jasny, wydaje się, że chcą, by świat dał im po prostu spokój. Ja nie mogę dać spokoju temu albumowi, zbyt dobrze się go słucha.
"Ill wait for you. To go away. Again. I will push You. Far away. I've given up. But you shoot anyway. I'm guilty of everything. My hands are up, I'm on my knees. I don't have a gun. You can search me please. I've given up. But you shoot anyway. I'm guilty of everything".
Sebastian Urbańczyk