California Breed
Gatunek: Rock i punk
W przybliżeniu było tak. Joe Bonamassa spakował gitarę w futerał i powiedział: "Chłopaki, nie chcę już z wami grać" - wychodząc zaś, dodał: "A tak w ogóle, to nie możecie już nazywać się Black Country Communion. Cześć!"
Glenn Hughes jednak nie jest w ciemię bity, doskonale wiedział, że tak potężnej maszynerii jak BCC nie można po prostu zatrzymać, a na pewno nie może tego zrobić delikatnie zadzierający nosa gitarzysta. Szybko na gruzach Black Country Communion wraz z Jasonem Bonhamem wznieśli California Breed, którego skład uzupełnił Andrew Watt - średnio znany gitarzysta polecany przez Juliana Lennona (syna Johna Lennona). I nawet jeśli grupie brakuje pewnych elementów charakterystycznych dla rozwiązanej supergrupy (choćby dobrze przecież rozpoznawalnego stylu gry Bonamassy), to bez wątpienia czuć, że Glenn Hughes i Jason Bonham wciąż kochają rock'n'rolla i jest to miłość odwzajemniona!
Oczywiście "California Breed" to naturalna kontynuacja drogi wyznaczonej przez Black Country Communion, czyli porcja soczystego hard rocka z chwytliwymi, mocnymi riffami, całkiem udanymi solówkami (choć jest ich zdecydowanie mniej niż za czasów Bonamassy) i gęstą perkusją - wszystko to w duchu klasycznego rockowego grania lat siedemdziesiątych. Fani poprzedniczki tej supergrupy na pewno się nie zawiodą, a myślę, że parokrotnie zostaną całkiem przyjemnie zaskoczeni. Choćby dlatego, że Glenn Hughes jest wokalnie w lepszej formie niż jeszcze przed rokiem, potwierdzają to takie numery-petardy jak "The Way", refren w przyjemnej pościelówce "All Falls Down", wrzaski w "The Grey"... i długo by tak jeszcze, bo Hughes jest zadziorny i rock'n'rollowo niegrzeczny jak nigdy. Skutecznie pomagają mu w tym zarówno perkusyjne wojaże Bonhama jak i drapieżne gitary Watta.
Właściwie ciężko powiedzieć, by "California Breed" w jakimkolwiek elemencie odstawało poziomem od płyt Black Country Communion, jeśli nawet, to są to drobiazgi. Najważniejsze, że całość trzyma świetny poziom zarówno muzyczny jak i instrumentalny. Jedenaście hard rockowych dynamitów i jedna udana, lekko może lukrowa, ale nie przesłodzona ballada. Znakomite riffy, często wspaniałe koncepty jak końcówka "Breath" zaśpiewana na modłę Iana Gillana czy świetne chórki w nieco połamanym "Invisible". Nie przeszkadza nawet lekko telewizyjno-serialowe "Spit You Out".
Słowem - Hughes i Bonham udowodnili, że Bonamassa nie jest im do niczego potrzebny, a skład California Breed to niezgorsza od Black Country Communion maszynka do robienia bezkompromisowego, drapieżnego i krwistego hard rocka. Jeśli ktoś uważa, że to Bonamassa świadczył o wielkości BCC szybko zmieni pogląd, bo "California Breed" to argument nie podlegający negacji. Kawał świetnego hard rocka!
Grzegorz Bryk