Amerykański kwartet The Lone Crows z pewnością nie jest ekipą bijącą w Polsce rekordy popularności, choć ich albumy wydaje niemiecka wytwórnia World in Sound. Z pewnością jednak warto zwrócić na nich uwagę.
Okładka ich drugiego, wydanego ledwie rok po debiutanckim "The Lone Crows" albumu "Dark Clouds" mogłaby sugerować mroczno-leśno-górskie blackmetalowe dźwięki, ale to wysoce nietrafione skojarzenia. Co innego, gdyby niebo z obrazka przybrało zielony kolor, po którym płynęłyby żółte chmury, góry lśniłyby urzekającym fioletem, drzewa zaś przybrałyby barwę pomarańczową. Wtedy powiedzielibyśmy, że z pewnością mamy do czynienia z psychodelicznym rockiem po uszy zanurzonym w klimacie lat '70. OK, hasło "psychodelia" nie oddaje całości brzmienia The Lone Crows, bowiem zespół bardzo zgrabnie czerpie również z bluesowej i hardrockowej skarbnicy mądrości. Czerpie, miesza, miksuje i destyluje, a w rezultacie otrzymujemy bardzo dobrą, przyjemną i wyluzowaną płytę.
Gdybym tego wcześniej nie sprawdził, w ciemno strzelałbym, że The Lone Crows stacjonuje nie w amerykańskim Minneapolis, ale raczej gdzieś w Szwecji. Może w Sztokholmie, a może w Göteborgu albo w Örebro. Formacja brzmi bowiem bardzo szwedzko, przypominając choćby, (zwłaszcza pod względem wokalu) równie mało znany - a szkoda - Gordon Fights, a zatem grając z luzem i polotem, które może zapewnić chyba tylko zamożne państwo o jednym z najlepiej rozwiniętych socjalów na świecie. Oczywiście, tak naprawdę ów luz jest przede wszystkim wynikiem wrodzonej muzykalności, a tej Amerykanom z The Lone Crows nie brakuje.
Mam wrażenie, że w porównaniu z debiutem, zespół nieco złagodził brzmienie, przechodząc od hardrockowych do bardziej bujających, rockowych klimatów, mocno opartych na przykład na lekko funkujących ("Next Thing I Know" z doskonałą partią basu oraz "Dark Clouds"), southern rockowych (świetny "Lonesome Road") czy wyraźnie bluesowych (claptonowski "Speechless") fundamentach. A jest tu jeszcze balladowy, snujący się leniwie niczym dym z papierosa, zamykający album "On That Day", zaskakujący "The Dragon", który w połowie rozkwita niemal prog-metalowymi kwiatkami (co za solówki) oraz parę klasycznych retro rockowych kawałków, w których kapela najbardziej zbliża się do swych szwedzkich kumpli po fachu. A wszystko to zawarte na jednej płycie.
Szacunek budzi fakt, z jaką łatwością kwartet wchodzi w buty każdej z wymienionych wyżej stylistyk, co poparte jest dodatkowo ponadprzeciętnymi umiejętnościami instrumentalistów. Sekcja rytmiczna porusza się od lekkich, funkująco-jazzujących struktur po soczyście rockowy podkład, a Panowie Tim Barbeau i Julian Manzara zdecydowanie wiedzą, do czego służą gitary. To dzięki nim "Dark Clouds" jest tak bardzo gitarowym albumem, który jednak jednocześnie nie zanudza słuchacza nadmierną, przekombinowaną czy odhumanizowaną wirtuozerią. Ten album żyje, pulsuje, napełnia optymizmem, zachęca do leniwego chillu ze szklaneczką dobrych procentów w dłoni. Świetna robota!
Szymon Kubicki