Płyta "Before He'll Kill You" wydana została pierwotnie w 2009 roku i była w zasadzie pełnoprawnym debiutem zespołu ("Memories" z 2006 roku zawierała wyłącznie covery).
Oględnie rzecz ujmując, album został zauważony przez fanów gatunku ale chyba nie w stopniu na jaki zasługuje. Po latach i po wydaniu kolejnych, bardzo dobrych, płyt okazało się, że Kruk nie jest jakąś efemerydą, kaprysem czy też chwilowo przelatującym meteorytem, tylko zespołem, który na trwałe wpisał się w polską scenę hard rockową. Dobrze się stało, że wytwórnia Metal Mind wznowiła "Before He'll Kill You" dając okazję tym wszystkim, którzy przegapili pierwotne wydanie, a nabrali ochoty na uzupełnienie swojej kolekcji płyt Kruka. Tym bardziej, że materiał ten został nagrany jeszcze z Tomaszem Wiśniewskim, którego nie ma już w składzie zespołu.
Trochę dziwnie pisze się taką "wsteczną" recenzję. W pamięci mam przecież wszystkie albumy wydane potem, wszystkie spektakularne koncerty, jak choćby przed Santaną, Deep Purple czy Thin Lizzy i całą masę komplementów, jakie spłynęły na zespół od wielkich rockowego świata (dodam, że absolutnie zasłużonych).
Zespół urzeka łatwością w pisaniu dobrych, smakujących jak klasyki, hardrockowych kompozycji napędzanych nietuzinkowymi riffami i z całą masą emocji. Panowie Piotr Brzychcy, Krzysztof Walczyk i Tomasz Wiśniewski jako autorzy muzyki spisali się bardzo dobrze, a słuchacz ma okazję przekonać się o tym już od pierwszego utworu. Mocne i zacne otwarcie, bo "Lady Chameleon" to kawał porządnego hardrockowego dzieła, które zaczyna się tak nagle i niespodziewanie jak strzał między oczy. Pięknie się toczy z doskonałym powerem, melodią i przyjemną dawką ekspresji. Trochę spokojniejszy jest "Be A Dream" ze szlachetnie brzmiącym Hammondem. Dobrze sprawdzają się spokojniejsze wstawki i hammondowo-gitarowe wyścigi (szkoda, że tak krótkie) wplecione w rozpędzonym "The Guillotine".
Epicka ballada "Reality (It’s A Foolish Cry)" rozwala, chociaż uczciwie muszę przyznać, że jej wersja zamieszczona jako bonus z polskim tekstem i wykonana na żywo jest jeszcze lepsza. Od pierwszego przesłuchania miałem silne skojarzenia z "Sanktuarium" zespołu Quidam, głównie z powodu podobnego nastroju i rozmarzonego klimatu. "The Escape" to kolejna jazda bez trzymanki. Podobnie prezentuje się "Dream Just A Dream". Pokombinowany, zakręcony, ze zmianami tempa i pięknie śpiewną gitarą, a nawet dwiema, bo jej partia została zdublowana. Szkoda tylko, że ledwie słychać Hammonda. Przydałoby się "wyciągnąć" go nieco z tła. Kompozycja klawiszowca, Krzysztofa Walczyka, "Paranormal Power Lasts" rozpoczyna się fortepianowymi akordami i kościelnymi organami, aby w rozwinięciu wybuchnąć całą mocą hardrockowego patosu. Zwieńczeniem zasadniczej części materiału jest utwór tytułowy. Długi (prawie osiem minut), pokombinowany, wielowątkowy, a co najważniejsze bardzo wciągający. Dzieje się tam sporo, i to na tyle ciekawie, że koniec utworu za każdym razem przyjmuję raczej z dezaprobatą i zaskoczeniem.
Reedycja albumu uzupełniona została trzema bonusami stanowiącymi przyjemny deser po smakowitym daniu głównym. Wykonane na żywo kawałki znane z części zasadniczej płyty, czyli "Be A Dream" i "Reality", a w zasadzie "Rzeczywistość", bo z polskimi słowami, ostro dają do pieca. Ten ostatni w wersji live i z polskim tekstem rozwala słuchacza na atomy swoim niesamowitym przekazem i emocjami. Nie chciałbym zbytnio przesadzić, ale moim zdaniem utwór ten wpisuje się w kanon polskich ballad rockowych, gdzieś tam całkiem niedaleko za nieśmiertelnym klasykiem "Dorosłe dzieci" zespołu Turbo. Przesadzam? Może i tak, ale tak myślę i kto mi zabroni? Zamykający płytę "purpurowy" utwór "Knocking At Yor Back Door" po prostu zabija! Gęba mi się śmieje na tak smakowity kąsek na zakończenie albumu. Wisienka na torcie!
Płyta nie jest pozbawiona wad (o okładce dyplomatycznie nie wspomnę). Może czasem jest zbyt "kanciasto", czasem utwory wydają się być trochę zbyt długie, jak na pomysły w nich zwarte. Taka choroba wieku dziecięcego, w końcu to pierwsza płyta z własnym materiałem. Ostatnio panuje moda na koncertowe wykonywanie albumów w całości, od pierwszego do ostatniego utworu. Myślę, że ciekawym pomysłem byłoby, gdyby dzisiaj, po kilku latach od premiery, Kruk wykonał ten materiał na żywo, ale z przeróbkami, jakie im po latach grania przyszły do głowy. Pewnie teraz, kiedy są mądrzejsi o doświadczenia zdobyte w studio i na scenie, kiedy nabrali krytycznego spojrzenia na swoją twórczość sprzed lat, tu i ówdzie zmieniliby aranż z korzyścią dla utworów. Płyta jest bezapelacyjnie gitarowa, napakowana soczystymi riffami i solówkami a Piotr Brzychcy, jako instrumentalista, wypada rewelacyjnie. Szkoda, że troszkę po macoszemu potraktowano instrumenty klawiszowe, a zwłaszcza Hammonda. Zbyt często schowany jest on w głębokim, ledwie słyszalnym tle no i solówki są zdecydowanie za krótkie. To rzecz jasna moje bardzo subiektywne odczucie, bo po prostu uwielbiam brzmienie Hammonda i chciałbym go słuchać jak najczęściej. Widać zespół miał inną wizję brzmienia "Before He'll Kill You".
Bezdyskusyjną zaletą tej płyty jest jej "klasyczność". Nie wiem, czy to jest precyzyjnie zdefiniowane pojęcie, ale słuchając Kruka nie mam wątpliwości, że muzycy formacji w sobie tylko znany sposób dotykają tego, co nazywamy klasyką rocka i robią to po swojemu, bez obciachu i prostego zżynania z mistrzów gatunku. Bardzo mi się podoba, że nie idą na łatwiznę, bo nie ma na krążku utworów jednostajnych, zagranych w jednym, monotonnym tempie. Swoje kompozycje budują często jako wielowątkowe dzieła, a nie prostackie hard rockowe nawalanki na "jedno kopyto". Cholernie przyjemnie się tego słucha i to bez cienia znudzenia.
Robert Trusiak