Panie Carlosie, bardzo miło mi znów pana słyszeć w dobrej formie.
Santany nie sposób nie lubić. Hipis z Meksyku, który z gry na gitarze do latynoskich podkładów uczynił dzieło sztuki, przez dziesięciolecia emanował energią, serwował niezapomniane przeboje, przy których bawi się kolejne pokolenie. Jednak mimo szczerej sympatii nie sposób nie zauważyć, że ostatnie dokonania Carlosa, mówiąc delikatnie, dalekie były od ideału. Na "Guitar Heaven" i "Shape Shifter" muzyk jedynie męczył siebie i swoich słuchaczy.
I nagle, ni z tego, ni z owego, Santana wraca z płytą "Corazon", nagraną na modłę "Supernatural" czy "Shaman", tyle że z gwiazdami muzyki latino. Na liście współpracowników Carlosa odnajdziemy takie sławy, jak Gloria Estefan, Juanes czy Pitbull - dla mnie to strzał w dziesiątkę i wcale nie mam ochoty kręcić nosem, że to wykonawcy kojarzeni z piosenkami nie najwyższych lotów. Dlaczego? Bo Juanes potwierdza swoje rockowe korzenie w świetnym, zadziornym "La Flaca", a Pitbullowi udaje się uniknąć profanacji podczas wykonywania nowej wersji "Oye Como Va".
Najbardziej jarają mnie utwory taneczne - spróbujcie ustać w miejscu przy "Mal Bicho" (to mambo jak się patrzy!) czy "Saideira". Santana i jego towarzysze znów stają się mistrzami imprezy, tyłki idą w ruch! Na przeciwległym biegunie leży zmysłowy "Yo Soy La Luz", gdzie na pierwszy plan wysuwają się cudowne solówki saksofonu i klarnetu.
Okej, wszystko to jest cholernie przewidywalne i nie tak jednoznacznie genialne kompozycyjnie, jak krążki Carlosa z przełomu wieków. Jednak na "Corazon" dominuje niezwykły luz i zabawowy klimat. Z takim Santaną aż chce się ruszyć na imprezę!
Jurek Gibadło