To już drugi album szwajcarów nagrany z nowym wokalistą. Nic Maeder zmierzyć się musiał z legendą zmarłego tragicznie Steve Lee i muszę przyznać, że radzi sobie bardzo dobrze.
Na pierwszy singiel promujący album wybrano "Feel What I Feel" (powstał do niego nawet videoclip). Uważam, że to trochę zachowawczy wybór, bo jest to raczej pop-rockowa kompozycja w rodzaju tych, które spodobać się wszystkim. Ja wybrałbym choćby "What You Get". Tu też jest fajna melodia, a do tego dochodzi jeszcze bogata aranżacja (smyczki). Obok dynamicznych rockerów takich jak "Get Up ‘N’ Move On", "Jump The Gun", "My Belief", "Red On A Sleeve", "Mr. Ticket Man" na płycie znajdujemy całkiem sporo ballad i to bardzo łagodnych, zagranych z wykorzystaniem instrumentów akustycznych, w tym i tak niecodziennych dla Gotthard jak akordeon ("C’est La Vie").
W "Maybe" można posłuchać duetu wokalnego Nica z panią Melody Tibbits. Do marszowego werbla granego miotełkami dodano smyczki, fortepian, akustyczne gitary. Kiedy dołącza duży chór całość lekko przypomina Foreigner i ich wielki przebój "I Want To Know What Love Is". Bez wątpienia największe emocje wywołuje "Thank You", który brzmi niemal jak rock-opera. Wykonany z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej (smyczki i dęciaki), epicki, wielowątkowy, ze zmianami nastroju (od lirycznego po podniosły wybuch całej orkiestry z dopalaczem w postaci mocarnej perkusji). Utwór został poświęcony pamięci zmarłej niedawno matki Leo Leoniego i dlatego solo gitarowe w finale brzmi jakby Leo ją opłakiwał. Piękna, poruszająca, przejmująca kompozycja. Pomimo tego, że trwa aż 11 minut zupełnie nie nudzi, a ładunek emocji jest niesamowity.
Z mocniejszych numerów najbardziej spodobał mi się "Spread Your Wings". Poważny w zwrotce, a dynamiczny w refrenie, bogato zaaranżowany z "gęstym" brzmieniem. Szwajcarzy chętnie sięgają do klasyki rocka (często jest to coś w stylu Led Zeppelin jak choćby "kaszmirowy" początek w "I Won’t Look Down"), ale i po różne style (dziarskie rytmy boogie w tytułowym utworze). Japońskie wydanie płyty zawiera kilka bonusów, które ten stylistyczny mix jeszcze bardziej poszerzają (pojawiają się choćby lekkie southern rockowe elementy).
Druga płyta odrodzonego zespołu daje więcej możliwości do rozważań, jaki dzisiaj jest Gotthard. Na ile różni się (albo i nie) od tego, co znamy z poprzednich krążków? W języku angielskim jest takie zgrabne sformułowanie "riff oriented", które bardzo dobrze opisuje to co słychać na "Bang!". Soczystych, klasycznie hard rockowych riffów jest tu całkiem sporo. Za to trochę poginęły melodie. W żadnym razie nie jest tak, że Szwajcarzy stali się zespołem stricte hard rockowym. Dalej jest melodyjnie, ale wydaje się, że nie są już one takie jak kiedyś. Ci wszyscy, którzy polubili Gotthard za utwory w stylu "Unspoken Words", "Anytime Anywhere" czy "Lift U Up" mogą być lekko rozczarowani. Ja nie jestem. Podoba mi się nowe oblicze Gotthard, pasuje mi sięganie do klasyki, a tak duży udział Hammonda w ich brzmieniu przyjmuję z radością.
Produkcja płyty jest wspólnym dziełem Leo Leoniego i Charlie Bauerfeinda. Mam wrażenie, że czuć wyraźnie wpływ drugiego z wymienionych. W przeszłości współpracował on z takimi wykonawcami jak Blind Guardian, Helloween czy Saxon i trochę tego metalowego ciężaru wniósł do najnowszego wydawnictwa Gotthard. Podoba mi się brzmienie płyty. Jest gęsto, bogato, z przepychem, dużo smyczków i Hammonda (gościnnie Nicolo Fragile) - a ja lubię to!
Od strony wykonawczej jest bardzo dobrze. Stara ekipa. czyli obaj gitarzyści (Leo Leoni, Freddy Scherer) oraz sekcja rytmiczna (Marc Lynn, Hena Habegger) robią naprawdę dobrą robotę. Świetnym uzupełnieniem jest Nic Maeder, czyli nowa twarz w zespole. To bardzo uniwersalny wokalista i co najważniejsze, obdarzony rozpoznawalnym głosem. Równie dobrze wypada w rozkrzyczanych partiach jak i spokojniejszych, lirycznych. Na szczęście, na "Bang!" jest sporo ballad, w których może czarować swoim niskim, aksamitnie głębokim głosem.
Robert Trusiak