Catacombs of the Black Vatican
Gatunek: Rock i punk
Podoba mi się początek tej płyty. Pierwszy utwór - "Fields of Unforgiveness" przywodzi na myśl najlepsze, moim zdaniem, dokonanie Zakka Wylde'a, czyli projekt Pride and Glory.
Riff odpowiednio buja na modłę południową, przez moment nasz brodaty ulubieniec pozbywa się nawet ozzy-podobnej maniery wokalnej. Dla mnie idealnie, gdyż nie jestem fanem wokalu Zakka, odkąd ubzdurał sobie, że naśladowanie Księcia Ciemności będzie dla niego dobre. Paradoksalnie, im więcej jest bujania w jego kompozycjach, tym mniej ów epigonizm mi przeszkadza.
W każdym razie, album "Catacombs of the Black Vatican" pokazuje, iż Zakk Wylde nadal lubi southernowe granie, a nie tylko riffową metalową rzeźnię. Naprawdę miło słucha się kawałków takich jak "Believe" czy "My Dying Time". Także ballady (fani wiedzą, że na każdym albumie tego gitarzysty możemy spodziewać się przynajmniej kilku) nie trącą już przaśnym festyniarstwem. Szybko się wytłumaczę - od utworu "In This River" nie jestem w stanie słuchać uduchowionych kompozycji Wylde'a. Coś zostało w nich utracone, jakaś surowizna, stanowiąca o szczerości przekazu, przynajmniej muzycznego. Im głębiej sięgniemy w przeszłość, tym lepsze ballady Black Label Society nam serwował, chociażby "Bridge to Cross" czy "Rust". To jednak tylko i wyłącznie moja prywatna opinia. Założę się, że większa część fanów twórczości Black Label jest raczej bezkrytyczna w stosunku do swojego idola, gdyż nie da się ukryć, że firma Zakk Wylde przez lata trzyma równy poziom. Wracając jednak do tematu ballad - takie "Angel of Mercy" jest naprawdę ładną, chwytającą za serce kompozycją. Zresztą, znalazły się na albumie trzy wolne utwory i każdy broni się indywidualnym kunsztem.
Raziło mnie zawsze na płytach Black Label Society podejście do brzmienia. Każdy album w ich dyskografii charakteryzuje mniej lub bardziej podłe brzmienie. Z czasem oczywiście jest coraz lepiej, ostatni krążek brzmiał całkiem potężnie, nie można było jednak mu odmówić pewnej sterylności. Podobnie jest z "Catacombs of the Black Vatican", choć tym razem mamy do czynienia z nieśmiałym krokiem do przodu w tej kwestii. Pełny, przejrzysty, klarowny i ciepły sound psuje tylko nieco komputerowe brzmienie perkusji. Nie mogę wręcz oprzeć się wrażeniu, że także i na tym albumie mam do czynienia z automatem perkusyjnym. Partie tego instrumentu są tak proste, wręcz trywialne, nagrane jakby od niechcenia. Kiedy wchodzi piąty na płycie "Heart of Darkness", mam wrażenie jakbym słuchał tabulatury odtworzonej w Guitar Pro. Jednocześnie ta kompozycja to pierwszy sygnał, że Zakk Wylde nadal lubuję się w wymyślaniu średniej jakości riffów i jedynie jego nietuzinkowy wokal i solówki ratują kawałek od zaorania... przeze mnie.
Album ewidentnie dzieli się na dwie części. Jego pierwsza połowa, to bluesujące southern-rockowe granie, będące bardzo fajną odskocznią od drugiej, zwartej, ściśniętej w swojej wąskiej stylistyce, połowy albumu. Całe szczęście i tam znajdziemy chwilę oddechu w postaci kolejnej ballady "Scars" oraz zamykającej materiał "Shades of Grey". Już wiem, że będę wracał tylko do pierwszej połowy. Z drugiej strony barykady mamy walec w postaci "I've Gone Away", czy też typową stonerową galopadę "Damn The Flood". Sądzę więc, że każdy fan twórczości Black Label Society znajdzie na "Catacombs of the Black Vatican" coś dla siebie i uznaję to za, w gruncie rzeczy, bardzo sympatyczny obrót spraw.
Piotr Rutkowski