Już pierwszy rzut oka na okładkę płyty daje słuchaczowi dużo do myślenia. Tytuły utworów układają się bowiem w spis funkcji typowego odtwarzacza CD czy też DVD.
"Repeat", "Eject", "Pause", "Stop", "Play" itp. Wbrew pozorom płyta nie jest dźwiękową instrukcją obsługi tego czy innego urządzenia elektronicznego. Zanim zabrzmi muzyka i usłyszymy teksty, które pozwolą zrozumieć to zagadkowe przesłanie, wiele wyjaśnia zdanie wydrukowane na pierwszej stronie książeczki dołączonej do płyty - "Czasami musisz przejąć kontrolę". Dodam od siebie, że chodzi o kontrolę nad swoim życiem, zachowaniem, postępowaniem tak aby nie być bezdusznie posłusznym urządzeniem, które po naciśnięciu odpowiedniego guzika zachowuje się dokładnie tak, jak przewiduje instrukcja obsługi. Powstało coś na kształt koncept albumu, chociaż sami muzycy unikają jak ognia tego określenia, a w ten alegoryczny sposób zostało potraktowane życie współczesnego człowieka.
Rozbraja mnie muzyczna szczerość, która płynie z muzyki The Brew. Po prostu trzech muzyków i nic więcej. Kiedy Jason Barwick gra gitarową solówkę w tle słychać jedynie bas (Tim Smith) i perkusję (Kurtis Smith). Rzecz jasna Jason mógłby dograć gitarę rytmiczną i to nie jedną, wielośladowe nagrywanie pozwala na takie myki. Jednak oni tego nie robią, dając w ten sposób słuchaczowi przedsmak tego, czego można spodziewać się na ich koncercie. To oczywiście drobiazg, ale nie ukrywam, że bardzo mnie cieszy i jedyne słowo jakie mi przychodzi do głowy to właśnie muzyczna szczerość.
W muzyce The Brew urzeka mnie szacunek do rockowej tradycji. Być może ktoś inny użyłby innego określenia i powiedziałby, że ich muzyka to zżyna, kalka, wtórność. Ja akurat widzę to zdecydowanie inaczej. Wojciech Waglewski powiedział kiedyś, że muzyka rockowa nie jest dla odkrywców, bo wszystko w tym temacie zostało już wymyślone. I ma rację. Cała sztuka polega na tym, aby umiejętnie czerpać z tradycji KONIECZNIE dokładając coś od siebie tak, aby nie być jedynie kolejnym cover bandem. The Brew stylistycznie siedzi gdzieś w latach '70, chętnie korzysta z dorobku rockowych gigantów tamtego okresu, ale nie robi tego w sposób bezmyślny i bezkrytyczny. No jasne, że czasem te inspiracje i wpływy są wyraźniej słyszalne ("Pause" "sabbathowe" mroczne riffy, "Shuffle" "hendrixowy" początek, "Mute" klimaty supergrupy Cream) częściej jedynie, co najwyżej "czuć" echa tych wszystkich płyt z historii muzyki rockowej, jakich w przeszłości słuchali i jakimi się fascynowali. Koniecznie muszę zaznaczyć, że nie są zespołem dla którego czas zatrzymał się ponad 40 lat temu. Współczesność jest jak najbardziej obecna w muzyce The Brew.
Bardzo podoba mi się układ utworów. Na tyle dobrze został on przemyślany, że płyty słucha się po prostu wybornie. Rzecz jasna przeważają dynamiczne numery, ale muzycy nie zapomnieli o tym, aby dać słuchaczowi nieco oddechu, dlatego powtykali kilka nieco łagodniejszych kompozycji (zdecydowanie najlżejszy to "Stop" wykonany w minimalistycznym składzie i "bez prądu" - gitara akustyczna, wokal i tamburyn). Dzięki temu zespół przez cały czas utrzymuje słuchacza w stanie oczekiwania na kolejną porcję muzyki, a nie przesytu czy zmęczenia nadmierną ekspresją. Niby to żadne wielkie odkrycie, ale sprawdza się doskonale, poza tym nie każdy wykonawca o tym pamięta.
Dziesięć krótkich utworów trwa w sumie poniżej 40 minut. Prawdę mówiąc mnie akurat płyta pozostawiła w lekkim poczuciu niedosytu, bo jednak to trochę za mało. Czasem jak się tak rozpędzą w swojej gęstej nawałnicy perkusji, gitary i basu to chciałoby się, aby grali zdecydowanie dłużej wciągając słuchacza w wir muzyki. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie aby wciskając przycisk "play" na odtwarzaczu dać się ponownie porwać muzyką The Brew. Pewnie na koncertach nie mają zahamowań, aby utwory rozwinąć do wypasionych, rozimprowizowanych, transowych długasów. Pomimo tego, że zespół dość często koncertuje w Polsce jakoś do tej pory nie udało mi się posłuchać ich na żywo.
W tym tekście dużo miejsca poświęciłem na opisanie swoich ogólnych wrażeń jakich dane mi było doświadczać podczas słuchania "Control". Niewiele napisałem o konkretnych utworach, ale to jest właśnie kolejna cecha, która mnie w tym albumie urzeka. Ten krążek to dziesięć równych kawałków stanowiących zamkniętą całość, pięknie skomponowaną pod względem dramaturgii, dlatego wyśmienicie smakuje słuchany w całości od początku do końca. Oczywiście nie ma problemu aby wykroić z niego kilka przebojów na singiel. Doskonale w tej roli sprawdziłyby się choćby "Rewind", "Play" czy "Mute". Niby krótka płyta, ale jest z czego wybierać. Może niebezpiecznie zafiksowałem się na punkcie The Brew, jednak ponownie daję im 'dyszkę', bo nie mam się do czego przyczepić, a każde odsłuchanie "Control" sprawia mi mnóstwo radości.
Robert Trusiak