Kiedy Michael Bohn oraz Tyler Carter założyli Issues po odejściu z Woe, Is Me, na pewno nie spodziewali się tak dobrego przyjęcia ich pierwszej epki "Black Diamonds".
Dzięki wsparciu Rise Records i dotąd niespotykanym połączeniu r’n’b, hip-hopu oraz popularnego w ostatnim czasie post-hardcore’a kapela wprowadziła niemałe zamieszanie na scenie zyskując dzięki temu sporą grupę fanów. Po dwóch latach Amerykanie powracają z pierwszym w swojej karierze longplayem, który już kilka dni po premierze zajął czołowe miejsca w wielu muzycznych rankingach.
"Stingray Affliction", czyli pierwszy udostępniony przez zespół singiel, utwierdził fanów w przekonaniu, że "Black Diamonds" i "Issues" raczej nie będą się różnić jeżeli chodzi o stylistykę. Krzyczane zwrotki Bohna, śpiewane przez Cartera refreny oraz urywane gitarowe riffy z delikatnym dodatkiem elektroniki to znak rozpoznawczy kapeli z Atlanty. W porównaniu z pierwszymi nagraniami, jest tu zdecydowanie mniej agresji niż na wcześniej wspomnianej epce. Na nowej płycie Issues zdecydowanie stawia na nośne refreny, których możemy doświadczyć w prawie każdym utworze. W poszczególnych kompozycjach znacznie rzadziej słychać krzyki Bohna niż wokalne popisy Cartera przeżywającego aktualnie swój najlepszy okres w karierze. Świetnie prezentuje się "Mad at Myself", praktycznie pozbawiony ostrzejszych wokaliz drugiego wokalisty. Trzeba przyznać, że Carter wykonał tu kawał dobrej roboty, dzięki czemu utwór przez cały czas przykuwa uwagę. Zdecydowanie ducha "Black Diamonds" najbardziej oddaje wcześniej wspomniany "Stingray Affliction", który rozpoczyna się od dość ciężkich riffów a następnie momentalnie przeradza się w słodko śpiewany refren, który prawdę mówiąc jest znakiem rozpoznawczym kapeli ze Stanów.
Na "Issues" zabrakło utworów nieco cięższych, w których swoje umiejętności mógłby zaprezentować również Michael Bohn. Niemniej, formacja nadal utrzymuje obrany wcześniej kierunek, przez co zarówno dotychczasowi fani, jaki i nowi powinni być w pełni zadowoleni. Zespół zdecydowanie wniósł trochę orzeźwienia na scenę core’ową, która od jakiegoś czasu stoi w miejscu. Mam nadzieję, że w kolejnych nagraniach ruszą nieco do przodu, aczkolwiek patrząc na ich dotychczasowe zróżnicowanie stylistyczne raczej nie muszę się niczego obawiać.
Marcin Czostek