Nazwa wzięta z horroru, ale muzyka z najlepszych lat rocka - druga płyta Włochów z Doctor Cyclops sprawi wam mnóstwo przyjemności.
Za co kochamy muzykę z przełomu lat 60 i 70? Za łączenie melodyjności i mocy. Za wykonawczą lekkość i brzmieniowy ciężar. Za brak kalkulacji, wolność i pomysłowość. W końcu - za narkotyczny nimb, który kurzy się z instrumentów niczym dym z komina. Wszystkie te cechy udało się uchwycić włoskiej trójce Doctor Cyclops.
Krążek "Oscuropasso" to kolejny reprezentant nurtu przywracającego pamięć o starym rocku, jednak kapeli bliżej do amerykańskich wynalazków w rodzaju Wo Fat (ze względu na ciągoty do space rocka) tudzież niemieckich z gatunku Samsara Blues Experiment, niż powiedzmy szwedzkiej retro rockowej nawałnicy. Grupa stawia na długie utwory, najeżone improwizacjami gitarowymi Christiana Draghiego ("The Monk"), które wspomaga zgrzytliwie pracująca sekcja ("Angel Saviour in the C.H."). Bardzo podoba mi się chropowate, rzężące brzmienie basu Francesco Filippiniego - ten gra niby w sposób melodyjny, ale jednak z powodzeniem targa za włosy.
Od razu polubiłem też głos Draghiego. Facet nie sili się na bycie entym Ozzym, ani nie szczuje słuchacza tubalnymi popisami nawiedzonego narkotycznego wieszcza. Barwa, którą dysponuje, przypomina mi raczej delikatność i pewność Davida Coverdale'a, z zaznaczeniem, że Christian nie sili się na pianie, ni jakieś wysokie loty. Na plus zaliczyłbym też frapujące akustyczne wstawki, które Doctor Cyclops od czasu do czasu nam serwuje. W tej materii najbardziej cieszy zwiewna końcówka "Cobweb Hands".
Oczywiście "Oscuropasso" to żadne wielce oryginalne dzieło, słyszeliście takie granie nie raz. Sęk w tym, że Włosi są dobrzy w tym co robią. Mają pomysł, jak wymieszać dostępne środki, by stworzyć coś ciekawego i umiejętne łączą je w całość.
Jurek Gibadło