Wspominając koncert Amnesty International z końca lat '80, John Taylor w autobiografii napisał: "widziałem, jak Bruce Springsteen dostaje lekcję poprawności politycznej od Stinga i Petera Gabriela" - po czym dodaje - "na scenie, wyglądał staromodnie w swoich jeansach i flanelowej koszuli w kratę"[1].
Minęły lata, czasy się zmieniły, historia bezwzględnie oceniła artystów. Słynny krytyk Jon Landau głosił na początku lat 70': "Zobaczyłem przyszłość. Nazywa się Bruce Springsteen". Landau okazał się lepszym prorokiem niż Taylor. Duran Duran już praktycznie się nie liczą, Sting od dawna funkcjonuje jedynie jako wielkie nazwisko, gdy tymczasem Bruce Springsteen w "jeansach i flanelowej koszuli", będąc w najlepszej formie od lat, daje ponad czterogodzinne koncerty na wypełnionych po brzegi, największych arenach świata. Wbrew obiegowej opinii, że wielkiemu artyście nie wypada, gra piosenki na życzenie i co kilka lat serwuje płyty nie schodzące poniżej poziomu wysoko ustawionej przez cały dorobek poprzeczki. Zaledwie dwa lata temu z głośników wybrzmiewał w każdym calu fantastyczny "Wrecking Ball", a już Boss serwuje słuchaczom kolejną porcję muzyki.
"High Hopes" to nie nowy materiał (wystarczy zaznaczyć, że w niektórych utworach pojawia się saksofon nieżyjącego już Clarence'a Clemonsa), również nie w pełni autorski. Składają się na niego cztery covery (w tym nowa wersja "The Ghost of Tom Joad") oraz nagrane na nowo odrzuty z poprzednich sesji. Są tu więc pachnące latami "Human Touch" (1992) - "Harry's Place" i "Hunter of Invisible Game"; mający w sobie klimat twórczości Rogera Taylora z "Happiness?" (1991) "American Skin (41 Shots)" ; oraz utwory typowe dla Springsteena XXI wieku, które spokojnie mogłyby znaleźć się na "Working on a Dream" (2009) czy "Devils & Dust" (2005). W przeciwieństwie do większości albumów Bossa, "High Hopes" nie trzyma spójnego klimatu, częste są przeskoki stylistyczne, ale błędem byłoby sądzić, że płyta przez to traci na mocy.
Gdyby każdy przechowywał w archiwach takie odrzuty jak Springsteen, to zapewne mielibyśmy przed sobą jeszcze wiele rewelacyjnych albumów od myślących poważnie o emeryturze artystów, bo i materiał od Bossa to kawał porządnego, soczystego rockowego grania. Jest dynamicznie, jest skocznie, ale bywa też balladowo w klasycznym dla Springsteena stylu ("The Wall", "Dream Baby Dream"). Tradycyjnie dla nowszych wydawnictw Bruce'a, artysta sięga po żwawszy folk i elementy country, miejscami można wyczuć klimat rodem z Irlandii. Sporo życia utworom daje obecność znanego z Rage Against the Machine gitarzysty Toma Morello, który szczególnie przy niezwykle udanym coverze "The Ghost of Tom Joad", pokazuje jak wielki miał wpływ na brzmienie "High Hopes" (łącznie wystąpił w siedmiu utworach). Panowie zresztą polubili się na tyle, że Morello wstąpił w szeregi E Street Band i ruszył z Bossem w trasę. Nie zapominajmy jednak, że prawdziwym skarbem jest jednak wciąż sam Springsteen, jego zachrypły, pełen emocji wokal człowieka, który wiele widział i chciałby o tym opowiedzieć.
Każdemu, kto jak dżumy obawia się słów "odrzut" i "cover" proponuję, w ramach kuracji, dawkę "High Hopes". Boss pokazał, że jego odrzuty, to utwory mogące w repertuarze innych artystów uchodzić za wybitne. Ponadto Bruce Springsteen po raz kolejny udowodnił, że choć lata mijają, a charakterystyczne dla robotników flanelowe koszule wyszły z mody na początku epoki grunge, to wciąż serwuje słuchaczom muzykę daleką od przeciętności, angażującą i porywającą. Świat się zmienia, mało co w życiu jest pewne, ale o Springsteena akurat nie powinniśmy się martwić.
[1] John Taylor, "W rytmie przyjemności. Miłość, śmierć i Duran Duran", Warszawa 2013, s. 297.
Grzegorz Bryk