Grupa Boston nie rozpieszcza swoich fanów. Istnieje już ponad 40 lat a w dyskografii ma zaledwie sześć płyt. Nagranie najnowszej zajęło im ponad 10 lat.
Piszę "im", ale od bardzo dawna Boston to wyłącznie Tom Scholz - multiinstrumentalista, wokalista, kompozytor, autor tekstów, producent, aranżer, inżynier dźwięku i Bóg wie co jeszcze.
Powiem szczerze, że za pierwszym razem nie udało mi się przesłuchać płyty "Life, Love & Hope" do końca. Nerwy mnie poniosły i wyłączyłem ją mniej więcej w połowie. Wróciłem do niej po jakimś czasie, a wcześniej musiałem odreagować. Posłuchałem krążka wiele razy i to na różne sposoby ("normalnie" na duże głośniki, w samochodzie, z laptopa na słuchawki) bo nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Płyta brzmi jak tylko trochę lepsze demo. Rażą kiepsko poustawiane plany muzyczne (wokale zagłuszające podkład!) a brzmienie "perkusji" woła o pomstę do nieba. Syntetyczne, przewidywalne, nudne no i bicie, takie samo w każdym utworze.
Rzecz jasna jest to moje prywatne, bardzo subiektywne odczucie i każdy może mieć inne, ale pomimo tego, że osłuchałem się już dostatecznie dalej mnie to razi i odpycha od tej płyty. Gdyby w jakiś cudowny sposób pozbyć się tych wyżej wymienionych bolączek, wyszedłby z tego raczej dość średni materiał, bardzo podobny do poprzedniego, czyli "Corporate America". Wiele wspólnego mają te dwa albumy i to nawet wtedy, gdy pominiemy tak oczywiste łączniki jak aż trzy utwory, które znalazły się na obydwu krążkach. Klimat, kompozycje, skład muzyków towarzyszących (nie chodzi mi o nazwiska tylko o pełnione funkcje) no i rola Toma Scholza.
Zapomnijmy na chwilę o tym wszystkim, co mnie drażni. Łatwo nie będzie, ale spróbuję. Pewien dziennikarz muzyczny ogólnopolskiej rozgłośni radiowej prezentację nagrań z nowego albumu Boston skwitował słowami, że Tom Scholz gra od lat ten sam utwór. Zapewne miał na myśli "More Than A Feeling", bo rzeczywiście wiele patentów, jakie się tam pojawiły (a było to 37 lat temu) Scholz chętnie stosuje do dzisiaj. Tylko, że ja akurat uważam, że są to po prostu charakterystyczne cechy stylu formacji, czyli ściana dźwięku, monumentalnie brzmiące riffy, piękne harmonie wokalne, kontrasty muzyczne (akustyczna i elektryczna gitara w jednym utworze), a nawet "klaskanie" jako element sekcji rytmicznej.
Kompozycje, które znalazły się "Life, Love & Hope" prezentują zaledwie średni poziom. Próżno tu szukać utworów, które konkurowałyby z największymi hitami zespołu. "Heaven On Earth" czy kawałek tytułowy są co najwyżej niezłymi średniakami, chociaż fajnie, że doskonale w nich słychać, iż jest to produkt ze znakiem "Made in Boston". Jak wspomniałem wcześniej, aż trzy utwory ("Someone", "Didn’t Mean To Fall In Love" i "You Gave Up On Love") pojawiły się już na "Corporate America". Niby nagrano je ponownie, w innych wersjach, ale zmiany są raczej kosmetyczne i coś mi się wydaje, że po prostu zabrakło Scholzowi pomysłów, dlatego sięgnął po odgrzewane kotlety mające pełnić rolę wypełniacza. Bez nich album trwałby tylko około 30 minut.
Tom Scholz zaprosił do współpracy kilku wokalistów (sam też chętnie się w tym zakresie udziela). Cieszy mnie, że w tym gronie znalazł się ten najważniejszy i jedynie słuszny głos Boston, czyli Brad Delp. Co prawda pojawia się w zaledwie kilku utworach, ale jego udział natychmiast podnosi przyjemność słuchania. Brad zmarł tragicznie w 2007 roku ale to nie jest jedyny powód tak skromnego występu. Na wydanym w 2002 roku "Corporate America" też nie był wcale głównym wokalistą i również zaśpiewał tylko w kilku numerach.
W książeczce dołączonej do płyty, Tom Scholz pisze, że prace nad płytą zajęły mu ponad dziesięć lat. Tyle czasu potrzebował, aby skomponować nowy materiał, napisać teksty, zaaranżować i drobiazgowo (to jego słowa) nagrać. Wykorzystał do tego analogowe taśmy i sprzęt, który używa od ponad 35 lat. A wszystko to pod czujnym okiem najsurowszego krytyka twórczości Boston, czyli ... swoim własnym (to również słowa Scholza). Cieszy mnie to bardzo. Tylko nie rozumiem, dlaczego potem cały ten swój tytaniczny wysiłek totalnie skopał dokładając koszmarnie syntetyczną perkusję. Moim zdaniem "Life, Love & Hope" nie należy do wybitnych dzieł Toma Scholza. Może kolejna będzie lepsza? Tylko kiedy będziemy się mogli o tym przekonać? Za jedenaście lat?
Robert Trusiak