Hej dzieciaki! Wujek Lemmy wrócił, by znowu skopać wam tyłki!
Blisko 68-letni lider Motӧrhead to fenomen, o czym zresztą chyba nikogo z was nie muszę przekonywać. Jeżeli, przypuśćmy, ktokolwiek z nas będzie chciał swoim latoroślom pokazać, cóż znaczy rock'n'roll i szczerość w muzyce, od razu postawi dziecięciu przed oczyma postać Lemmy'ego. To człowiek, który umrze na scenie, z gitarą basową w ręku, papierosem w ustach i z butelką whisky za pazuchą. Nie to, bym chciał najmłodsze pokolenie namawiać do zakosztowania używek, chodzi mi raczej o niezłomną postawę, która ani trochę nie zmieniła się przez ostatnie czterdzieści kilka lat.
O ile jednak szczerość muzyki Kilmistera i spółki i ich - że posłużę się koszykarsko-hiphopową terminologią - swag ciągle utrzymują się na najwyższym poziomie, to jednak pozwolę sobie orzec, że dokonania artystyczne Motorhead już tak nie zachwycały, jak kiedyś. Ostatnią płytą Brytyjczyków, która na mnie zrobiła naprawdę duże wrażenie, byłą "Bastards", która w tym roku skończyła 20 lat. Być może Lemmy poczuł (szczególnie po wydarzeniach z festiwalu w Wacken), że fizycznie nie jest nieśmiertelny. Zaczesał więc brodę, poprawił parchy i odpalił prawdziwą petardę, którą sugestywnie nazwał "Aftershock".
Dla mnie album ten z miejsca powinien wkroczyć do panteonu najlepszych dokonań Motorhead. Płyta wypełniona jest bowiem po brzegi rockowymi killerami, jak również nieco subtelniejszymi, bluesowymi kawałkami i w dodatku brzmi oldschoolowo, chropowato, brudnie, po prostu klasycznie! Od pierwszego przesłuchania miażdży bezbłędny refren w "Coup de Grace" z rozkazem "Open up your mind!" i kapitalnym groovem sekcji Kilmister i Mikkey Dee. Ten ostatni niszczy galopadą i młynkami w napędzanym kapitalnym riffem "End Of Time", który Phil Campbell poprawia w nieco southernowej zagrywce "Do You Believe". Cieszy świetna piosenka drogi "Crying Shame" z klekoczącym pianinem w tle, a "Queen of the Damned" porywa punkową energią.
Jednak na "Aftershock" najbardziej urzekły mnie bluesy, których brakowało mi na ostatnich wydawnictwach grupy. W "Lost Woman Blues" Lemmy ujawnia swoją liryczną stronę, a Campbell programowo jęczy na gitarze, stylem nieco przypominając Warrena Haynesa. Z kolei "Dust and Glass" to numer odświeżający, jak poranne powietrze. Kilmister przepuszcza tu bas przez kaczkę, podobnie czyni Phil z elektrykiem. Zwrotki ozdabiają zaś prostym, ale niezwykle klimatycznym graniem gitary akustycznej. Za refren robi tu zaś kapitalna solówka gitarzysty.
"Aftershock" to dowód na to, że na wyżyny własnych możliwości można wspiąć się nawet w wieku emerytalnym i przypomnienie, że rock'n'rollowcem się jest, a nie bywa. Niech młode pokolenie dobrze zapamięta tę naukę staruszka Lemmy'ego.
Jurek Gibadło