Sounds That Can't Be Made (Special Edition)
Gatunek: Rock i punk
Marillion od jakiejś dekady wydaje się być grupą spełnioną - tak zresztą artystycznie, jak i komercyjnie.
Mogą pozwolić sobie dosłownie na wszystko, dawno odkleili łatkę zespołu Fisha, nie muszą niczego udowadniać, nie są ciemiężeni przez dużą wytwórnię, posiadają bodaj najwierniejszych i najbardziej oddanych fanów spośród wszystkich grup rockowych, a ich wkład w historię muzyki jest niepodważalny - by wspomnieć tylko arcydzieło gatunku w postaci "Brave" (1994), czy niemniej genialne "Marbles" (2004, wersja 2cd).
Są klasą sami dla siebie, nawet średniej jakości materiał od Marillion jest poza zasięgiem większości młodych grup neoprogresywnych. Ostatnie dwa albumy Brytyjczyków posiadają też charakterystyczne cechy dojrzałej literatury, zarówno "Happiness Is the Road" (2008), jak i "Sounds That Can't Be Made" nazwałbym taką muzyczną "Czarodziejską górą", gdzie pośród rozległych, mistrzowskich opisów zajmujących przeważającą część utworu, od czasu tylko do czasu pojawiają się fragmenty istotne dla jego wydźwięku ideowego. Druga sprawa, to dojrzewanie, bo tak jak "Czarodziejską górę" docenia się z wiekiem (wcześniej negując jako bezlitośnie nudną, wszak opisy tylko i opisy), tak samo dorasta w słuchaczu nowa muzyka Marillion. Potrzebuje cierpliwości, bo jest niespieszna; potrzebuje skupienia, by wyłapać jej sedno; i wreszcie potrzebuje mądrości, by łącząc poprzednie, zostać docenioną.
Bo idzie głównie o to, że tego materiału jest bardzo dużo, w przypadku "Sounds That Can't Be Made" aż 75 minut, czyli jakiś kwadrans za długo. Marillion, jakkolwiek są fantastycznymi kompozytorami, to na tak rozległy w czasie krążek dobrych pomysłów mieli niewystarczającą ilość, więc pojawiają się zapychacze, tudzież dłużyzny. Takich "Pour My Love" czy "Power" mogłoby w ogóle nie być, szczególnie, że ten drugi za bardzo przypomina końcówkę fantastycznego "Ocean Cloud" z "Marbles", a ten pierwszy to krok wstecz, jeszcze sprzed "Anoraknophobia" (2001). Wspomniane to oczywiście nie złe utwory, dla wielu grup z nawet dużym stażem nieosiągalne poziomem, ale w przypadku "Sounds That Can't Be Made" spokojnie można było sobie je podarować, albo wrzucić na bonusowy dysk. Spośród piosenek nieprzekraczających dziesięciu minut są jeszcze trzy: "Sounds That Can’t Be Made" przypomina klimatem poprzednie wydawnictwo grupy; "Invisible Ink" powstało zapewne z potrzeby czegoś bardziej przebojowego; a "Lucky Man" spokojnie znalazłoby miejsce na "Marbles". To te krótsze utwory, chociaż ich średnia długość to sześć minut.
Prawdziwą esencją krążka są trzy kolosy, z czego najsłabszy (ale tylko odrobinę, bo najmniej emocjonalny) "Montréal", a dwa pozostałe absolutnie wybitne. "Gaza" prócz tego, że porusza odważny problem działań wojennych w strefie Gazy, przynosi niezwykle dla zazwyczaj stonowanego i spokojnego Marillion ostre uderzenie, angażującą solówkę Rothery'ego pod koniec i naszpikowane emocjami linie wokalne. Na koniec zaś zaserwowała formacja prawdziwie romantyczną petardę. "The Sky Above the Rain" to wspaniała, przejmująca opowieść o końcu miłości, ale tylko z jednej ze stron, gdy druga wciąż kocha - dalekie echa po fenomenalnym "Neverland".
Jeśli idzie zaś o samą muzykę, to obraca się ona w kręgach neoprogresywnych, z brzmieniem charakterystycznym dla Marillion - utwory są bogato zaaranżowane, mistrzowsko wykonane, wielopoziomowe instrumentalnie, głęboko przejmujące i od jakiegoś czasu niepozbawione dłużyzn. Tyle, że gdy rzeczywiście ta muzyka w słuchaczu dojrzeje (a jest to sztuka trudna i wymagająca), to stwierdzi on, że te fragmenty - powiedzmy - opisowe, są niezbędne do wykreowania klimatu. Nie zmienia to jednak faktu, że "Sounds That Can't Be Made" trwa o kilkanaście minut za długo. Dwa utwory można było spokojnie zaserwować na bonusowym dysku, który w przypadku specjalnej edycji zawiera jeszcze "Wrapped Up In Time" z poprzedniej płyty w wersji radio session oraz pięć kawałków z omawianej pozycji (wszystkie te, które trwają krócej niż 10 minut) w wersjach live, demo i radio. Niemniej nowy album Marillion to rzecz piękna (również edytorsko), a ocena wystawiona jest raczej w skali całej dyskografii zespołu, niż gatunku.
Grzegorz Bryk