Przełom października i listopada to czas, gdy odwiedzamy cmentarze, wspominamy zmarłych i generalnie częściej myślimy o sprawach ostatecznych.
Lepszej pory na premierę płyty "Mor" Budzy i Trupia Czaszka wybrać nie mogli. Ten album idealnie wpisuje się w klimat pierwszych dni listopada.
"Mor" to ponad 40-minutowa hardcore’owa sieczka, wypełniona strachem, niepewnością i bezsilnością. Brutalna muzyka, turpistyczne, apokaliptyczne teksty, pełne neologizmów to środki, którymi Budzy i Trupia Czaszka przestrzegają przed postawą słodkiej idiotki z okładki płyty, nieświadomej nadchodzącej jak tajfun zagłady. Ten album to jedno wielkie muzyczne "memento mori". Brzmienie nowego krążka jest do bólu surowe i chropowate. Razi jednak momentami ciężką do wytrzymania monotonią. Koncept płyty "Mor" przypomina album Armii "Der Prozess" z 2009 roku. Tamto dzieło Budzego mimo, że nie było tak intensywne, wywoływało jednak dużo większe wrażenie dzięki różnorodności muzyki.
Słowotwórcze eksperymenty, zawarte w tekstach z nowej płyty, zostawiają odbiorcy duże pole do interpretacji. Tytułowy "Mor" może być równie dobrze końcem świata jak i śmiercią pojedynczego człowieka. Wszystkie nasze nadmierne wysiłki służące zapomnieniu o śmiertelności są głupie i bezcelowe, zdaje się mówić tą płytą Budzy.
"Mor" to album cholernie wymagający dla słuchacza. Zarówno dla jego bębenków w uszach, jak i stanu emocjonalnego. Budzy i Trupia Czaszka nie mają litości - kopią mocno i celnie. Szkoda jednak, że eksperymentom w sferze tekstowej nie towarzyszą podobne kombinacje w warstwie muzycznej. Odrobina różnorodności i mógł wyjść album na miarę genialnego "Der Prozess".
Maciej Pietrzak