Szwedzki Fatboy to kolejna grupa złożona z muzyków poszukujących inspiracji w latach, gdy ich rodzice chodzili jeszcze do szkoły, z szaf grających nastolatki buntował Elvis Presley, a po ulicy jeździły cadillaki z pierwszej generacji DeVille.
Spośród czterech wydanych płyt na polskim rynku ukazały się tylko "Overdrive" (2010) i najnowsza "Love Creole", którą można śmiało nazwać jubileuszową, bo powstałą w piętnastolecie istnienia Fatboy. Przez te wszystkie lata zespół konsekwentnie trzyma się obranej stylistyki i przenosi słuchacza w kolorowe lata '50 - dlatego właśnie w muzycznych poczynaniach Szwedów dominuje przede wszystkim rockabilly, country i elvisowski rock'n'roll. Elvis to oczywiście słowo klucz w wywodach na temat Fatboy, bowiem nawet wokalnie skandynawska grupa gdzieś tam Króla niewątpliwie podpatruje. Poza tym warto wymienić takie nazwiska jak Roy Orbison (szczególnie w wolniejszych, balladowych kawałkach zbliżonych klimatem do dancingowych przytulaczy) oraz Johnny Cash, z późniejszych zaś Chrisa Isaaka.
Przy czym Fatboy akurat przy okazji "Love Creole" są dość mroczni jak na beztroskę rockabilly, to głównie za sprawą charakterystycznie brzmiących gitar i powolnych rytmów przypominających raczej Tito & Tarantula albo charakterystyczny klimat soundtrack do "Od Zmierzchu do Świtu". Taka właśnie atmosfera będzie towarzyszyć słuchającemu przez całe czterdzieści minut albumu, chociaż różnorodność piosenek nie pozwali się nudzić. Rozbawią bluesujący "Love Creole" z bardzo barwnym refrenem, wpadający w ucho "Walk Your Way", świetny rytmicznie i dodatkowo napędzany świetnym riffem "Cut Me Down", sielankowy "New Suit" czy przypominający instrumentalnie "Ring Of Fire" Casha "Cold Cold War". Przyjemnie pobuja ballada country "Give Me Something To Look For Ward To This Time", dancingowy "Ashes Fall Down" oraz "The Wolf Is At The Door", gdzie pojawia się przyjemny duet wokalny.
Fatboy serwują więc całkiem miły zestaw piosenek rodem z lat '50, gdzie prócz Elvisa, Orbisona i Casha pojawiają się klimaty również nieco mroczniejsze, by nie powiedzieć duszniejsze. W każdym razie czuć w tej muzyce zarówno dancingi, szafy grające jak i prerię oraz bar dla kierowców ciężarówek gdzieś na pustynnym odludziu. Dla miłośników tak odległej, muzycznej przeszłości "Love Creole" to pozycja obowiązkowa.
Grzegorz Bryk