Jeżeli wydaje się wam, że miłość nie może inspirować dobrych albumów, John Mayer z chęcią udowodni wam, że jest inaczej.
Kolorowy amerykański świat bardziej przeżywał związek Johna z Kaśką Perry, niż jego poprzednią płytę "Born and Raised" (z maja 2012 roku). I wcale się nie dziwię - nie chodzi bynajmniej o to, że mamy do czynienia z dwójką rozpoznawalnych twarzy, co już samo w sobie przyciąga reporterskie flesze, ale o fakt, że poprzednie wydawnictwo Mayera (a właściwie wszystko, co wypuścił od czasu wybitnego "Continuum"), było dość zachowawcze, pozbawione tożsamości, a w efekcie niezwracające na siebie uwagi.
Zakochany po uszy w znanej piosenkarce John jakby zresetował się i wrócił do formy sprzed kilku lat. Jego najnowsza propozycja znów ma w sobie lekkość i oryginalny posmak, jaki Mayer od dawna potrafił nadawać swoim utworom. Słucham wzruszającego, minimalistycznego "Dear Marie" i, choć ciągle wyczuwam w nim echa fascynacji twórczością Erica Claptona i JJ Cale'a, to zachwycam się popowym zmysłem autora, który każe mu w drugiej części piosenki zaserwować nam banalnie prosty, ale świetnie uzupełniający tę country'ową miniaturkę zaśpiew "oooo". Cieszę się, gdy obcuję z singlowym "Wildfire", które znów - w pierwszej części nawiązuje do muzyki starych mistrzów, by pod koniec utworu przerodzić się w oparty na brzmieniu fortepianu klasyczny Mayerowski song. Ba, podobają mi się także typowo radiowe, ale misternie ułożone i z gracją zaaranżowane piosenki "Who You Love" (duet z Katy Perry, który skądinąd potwierdza, że ta panna śpiewać potrafi) i "I Will Be Found (Lost At Sea)". Na plus zaliczam także cover "Call Me The Breeze" przywołanego JJ Cale'a. Co prawda jego aranżacja nie jest przesadnie twórcza (ba, jest totalnie odtwórcza), ale w obliczu niedanej śmierci autora, jawi się jako jego piękne upamiętnienie.
"Paradise Valley" ma też kilka słabszych momentów w rodzaju "Badge And Gun" czy "Waitin' On The Day", które są pozbawionymi uroku folkowymi wypełniaczami. Więcej też spodziewałem się po duecie z Frankiem Oceanem: 1,5 minuty, będącej w dodatku czymś w rodzaju repryzy singla? No chyba nie po to wciąga się na listę płac najgorętsze nazwisko zeszłego roku…
Jednakże "Paradise Valley" pokazuje, że John Mayer znów znalazł się na właściwym kursie, że jest artystą, który ciągle ma nam sporo do powiedzenia. Nie tylko, gdy cierpi, ale także wtedy, gdy przeżywa prawdopodobnie najszczęśliwszy okres w życiu.
Jurek Gibadło