Dość już miziania się z postgrunge'ową nijakością - Alter Bridge wreszcie odpalili stuprocentową hardrockową petardę!
Fani Creed muszą mi wybaczyć, ale nigdy nie trafiał do mnie fenomen tego zespołu - kwartet głaskał się z ciężarem, poszukiwał fajnych melodii, ale moim zdaniem nie stworzył (jak dotąd) niczego ponadczasowego. Ot, kolejna szara kapela na kartach muzycznej historii. Podobnie było z Alter Bridge - co prawda twórczość tego zespołu daleko bardziej przypadła mi do gustu, głównie ze względu na fenomenalny wokal Mylesa Kennedy'ego, ale i tu brakowało mi potężnego uderzenia. Po zapoznaniu się z "Fortress" nie brak mi już niczego.
Mamy bowiem do czynienia z klasyczną hardrockową płytą (pozdrowienia dla Avenged Sevenfold), pełną świetnych riffów, zapadających w pamięć refrenów, misternie utkanych solówek, ubogaconą zwolnieniami i balladami… A nad wszystkim góruje wielki głos Mylesa. Właściwie od pierwszego dźwięku słuchacz wie, że obcuje z kapitalną płytą. Nie wywrotową, nie odkrywającą nowych terenów muzycznych, ale tak dobrze poskładaną z dostępnych materiałów, że chce się ją słuchać w kółko.
Zaczynają odważnie, od akustycznej introdukcji utworu "Cry Of Achilles", która później przekształca się w pełną pasji, trwającą 6 i pół minuty jazdę. Trzeba mieć naprawdę mocne karty w ręce, by zaczynać hardrockowy album od tak relatywnie długiego kawałka - Alter Bridge takowe posiada. Później kapela serwuje nam dwa siarczyste killery: "Addicted To Pain", oraz rozpoczynający się od djentowej furii, ale za chwilę sprytnie zwalniający "Bleed It Dry". Takich ciosów mamy tu zresztą zdecydowanie więcej - weźmy choćby "The Uninvited", którego główny motyw przypomina dokonania… Tool (choćby "Vicarious"), albo tytułowy "Fortress", najbardziej urozmaicony kawałek na płycie: kapela rozpoczyna go od w sposób wyważony, ot spokojny hardrockowy riff. Jednak już przy okazji solówki numer nabiera rumieńców, kwartet przyspiesza i gna przed siebie ze stonerowym drivem, by w końcu zaliczyć balladowy hamulec.
Właśnie - ballady. To moim zdaniem najlepsze momenty na czwartym krążku Amerykanów. "Lover" oparty jest na patencie hipnotyzująca, na poły akustyczna zwrotka i monumentalny refren. "All Ends Well" z kolei czaruje przede wszystkim niezwykle przebojowymi zaśpiewami Mylesa, który przechodzi tu sam siebie, sięgając po najwyższe dźwięki w swojej niebotycznej skali, a przy okazji karmi nas nadspodziewanie pozytywnym przesłaniem.
"Fortress", jak wspomniałem, niczego nowego słuchaczowi nie proponuje, stąd postanowiłem jej przyznać "tylko" 8. Nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z najlepszym materiałem od Alter Bridge: wybornie skomponowanym, pierwszorzędnie brzmiącym, takim, do którego z chęcią będziemy wracać za kilka lat.
Jurek Gibadło