Nie dajcie się zwieść narzekającym bałamutnikom - Liam Gallagher może nagrywać całkiem udane płyty bez pomocy brata!
Odkąd niesforni Brytyjczycy rozwiązali swój skład Oasis, wielu postawiło na nich krzyżyk. Faktycznie, ostatnimi czasy Liamowi i Noelowi lepiej szły pyskówki, niż pisanie ponadczasowych piosenek. Sami przyznacie, że debiuty Beady Eye i High Flying Birds dalekie są od doskonałości, choć oczywiście mają swoje mocne momenty.
"BE" nie sprawi, że nagle stwierdzimy, iż młodszy Gallagher doścignął brata w talencie kompozytorskim, niemniej pokazuje go od zdecydowanie lepszej, bardziej lirycznej strony. Liam nie opowiada już wszem i wobec, że nagrał najlepszą płytę rockową w historii, ale że po prostu dobrze się bawił pracując nad drugim krążkiem Beady Eye. To odbija się na jakości piosenek - część z nich to murowane hity. Wyśpiewywana przez niego melodia w "Flick of the Finger" momentalnie się do nas przykleja i choć może drażnić nieco rozbuchana aranżacja z instrumentami dętymi w tle, to jednak nie sposób tej piosence odmówić stadionowego potencjału. "Soul Love" także jest charakterystyczne, choć jakby przytłumione, delikatne. Aż nie chce się wierzyć, że autor tak pięknej piosenki może być dupkiem.
Dalsze obcowanie z "BE" to przeplatanka nastrojów: od żwawego rockera "Face the Crowd" po minimalistyczne "Start Anew". Owszem, żadna z nich nie urwie nam łba już przy pierwszym przesłuchaniu, ale gdy zaczniemy się wgryzać w kolejne utwory, odkryjemy spore pokłady przebojowości, naturalnej, a nie wyuczonej jak to miało miejsce w przypadku "Different Gear, Still Speeding".
Oczywiście, że "BE" nie jest tak dobre, jak krążki Oasis, nie ma tak porywających hitów, jak "Wonderwall" czy "Don't Look Back In Anger", ale nie można tej płyty ignorować, szczególnie, że britpop jakby nam się troszkę odradzał. Jeśli znów wkroczy na salony, Beady Eye z pewnością będą współautorami jego sukcesu.
Jurek Gibadło